Jest rok 1971. W Zakładowym Domu Kultury w Stalowej Woli rozpoczyna działalność Zespół Estradowo-Cyrkowy. Ewenement w skali Polski. Uzdolniona grupa zapaleńców pod kierunkiem instruktora sztuk cyrkowych Franciszka Gębowisia daje pierwszy pokaz na zakończenie roku szkolnego. Akrobacje i zręcznościowe popisy zapierają publiczności dech. Tego jeszcze Stalowa Wola nie widziała. Amatorscy artyści otrzymują zasłużoną burzę braw.
Jest sierpień 2021 r. Po 50 latach od debiutu zespołu, rozmawiam z Franciszkiem Gębowisiem w jego stalowowolskim mieszkaniu, pełnym pamiątek z barwnego życia lokatora. Zdjęcia, różne dokumenty, wycinki prasowe i całe numery „Socjalistycznego Tempa”, rysunki, wierszyki, rekwizyty iluzjonisty…
Efektowny rozbłysk i szybkie zgaśnięcie
– Nasza grupa estradowo-cyrkowa to było coś wyjątkowego w całej Polsce. Nagrywała nas telewizja, a gdy do Stalowej Woli przyjeżdżały cyrki, to zapraszaliśmy ich artystów do nas, do ZDK i pokazywaliśmy im nasze numery. A oni od razu chcieli większość z nas angażować, bo taki mieliśmy poziom, a szczególnie akrobata i żongler Rysiek Sobol – opowiada Franciszek Gębowiś.
W najlepszym okresie zespół liczył blisko 30 osób – młodych i bardzo uzdolnionych, pełnych artystycznej pasji amatorskich artystów sztuk cyrkowych. Ćwiczyli w wysokim pomieszczeniu pod sceną ZDK, a potem występowali już na samej scenie.
– Na trapezie, w efektownym układzie ćwiczyła młodziutka Elżbieta Śliwińska. Pozy plastyczne zaprezentowali: Elżbieta Maj i Tadeusz Stępień. A w kliszniku, gwoździu całej imprezy, wystąpili: Jerzy Batog – człowiek guma, który swoje ciało potrafi wyginać w nieprawdopodobny sposób oraz dziewczęta – Krystyna Śmiała i Grażyna Tofil – tak jeden z występów relacjonowało w 1972 r. „Socjalistyczne Tempo”. A ów klisznik to właśnie efektowne wyginanie ciała do przodu. Później Diana i Krystyna stały się profesjonalistkami, gdyż ukończyły słynne Studium Sztuki Cyrkowej w Julinku pod Warszawą.
Zespół miał też problemy, o których instruktor Gębowiś także mówił na łamach „Socjalistycznego Tempa”: brak rekwizytów do żonglerki (kółek, maczug, wałków), brak lekcji baletu wyrabiających miękkość ruchu, ale przede wszystkim brakowało im kostiumów, więc występowali w prywatnych strojach.
Przez te wszystkie braki spadła częstotliwość występów, a w 1974 r., gdy Franciszek Gębowiś wyjechał za granicę, Zespół przestał działać. Rozbłysnął i szybko zgasnął. Dziś o popisach młodych artystów ze Stalowej Woli przypominają tylko zachowane fotografie i wspomnienia.
Nieudana próba
Po wielu latach, w 2012 r. Franciszek Gębowiś podjął próbę utworzenia takiej grupy przy Spółdzielczym Domu Kultury. Zgłosiły się tylko bardzo małe dzieci, ale wypatrzył jeden talent.
– Nauczyłem pewnego chłopca kilku sztuk magicznych i przygotowałem do występu, ale dostał takiej tremy, że w ostatniej chwili zwiał – wspomina z uśmiechem.
Miał też wtedy pomysł, by stworzyć duet, który mógłby wystąpić w telewizyjnym show „Mam talent”, ale… młodych talentów właśnie mu zabrakło. A próba zbudowania nowego zespołu estradowo-cyrkowego w SDK zakończyła się fiaskiem.
Humor jego był dowcipny…
„Zaświadcza się, że Franciszek Gębowiś był kierownikiem zespołu estradowego w tutejszej jednostce. Zespół ten zajął pierwsze miejsce w eliminacjach powiatowych w Człuchowie. W zespole Franciszka Gębowisia było wzajemne zrozumienie między kierownictwem a członkami zespołu, zaufanie i poszanowanie u kolegów i przełożonych. W zespole wykazywał wszechstronny talent jak: żonglerka na wolnej linie, iluzje, groteska akrobatyczna, figury gimnastyczne, a przede wszystkim mistrz humoru. Humor jego był dowcipny, ujęty w sposób inteligentny. Złych nałogów nie posiadał. Zasługuje na powierzenie mu kierowniczego stanowiska” – czytamy w zaświadczeniu, jakie 23- letni Franek Gębowiś otrzymał w czerwcu 1962 r., po zakończeniu służby wojskowej.
Ze Służewca do cyrku
Jak wspomina, zdolności do różnych zręcznościowych sztuczek miał już od dzieciństwa: bawił się piłeczkami, chusteczkami, zapałkami, monetami, a szkolni koledzy byli pierwszymi, którzy je widzieli. Nie myślał jednak o karierze iluzjonisty. Gdy miał 17 lat trafił bowiem na tor wyścigów konnych na warszawskim Służewcu jako uczeń dżokeja. A dżokejem nie został, bo choć początkowo był chudy i niski, to szybko zaczął rosnąć i przybyło mu kilogramów.
– Jak jechałem pierwszy wyścig, to mi dawali po… kilogramie ołowiu do takich kieszeni przy siodle, bo byłem za lekki do konia. Ale szybko to się zmieniło – opowiada.
Przyuważył wtedy zimujący w stolicy cyrk i tam postanowił szukać szczęścia. Przyjęto go do pracy, a zaraz potem dostał się do 2-letnigo Studium Sztuki Cyrkowej w Julinku pod Warszawą. A to naprawdę była sztuka, bo przyjmowano tu rocznie najwyżej po 7-8 osób.
Z „Misiem” przez Polskę
Po Julinku zaczął pracować w cyrku „Miś”, z którym pod koniec lat 50. zjechał Polskę wzdłuż i wszerz. Polskę przemierzało wtedy 10 cyrków, co rok zmieniały trasę i program. – To była harówka, często nie było cieplej wody, a nawet nie było gdzie się umyć. A bywało, że mieliśmy i 3 występy w jednym dniu – wspomina Franciszek Gębowiś.
Jego specjalnością była woltyżerka, czyli jazda i akrobacje na koniu, ale ćwiczył też żonglerkę, popisy na linie i wałkach oraz różne sztuki magiczne.
– Cyrkowcy uważali, że najtrudniejsze są numery na koniach i ćwiczenia na trapezach. W przypadku konia wystarczyło, że zmienił nogę czy tempo biegu i artysta leciał w dół. Czy miałem kiedyś taki wypadek? Raz zdarzyło mi się, że koń spłoszył się, bo oślepiło go światło włączonego właśnie reflektora odbite od… hełmu strażaka, który stał przy arenie. Poleciałem do loży, ale nikomu nic się nie stało – opowiada Franciszek Gębowiś.
Pamięta imiona dwóch znakomitych koni biegających w tamtych czasach w woltyżerce: Festiwal i Dziadek. Ten pierwszy bardzo dobrze szedł i miał specyficzny galop, a ten drugi był jedynym koniem, który otrzymał cyrkową emeryturę. To na Dziadku polscy cyrkowcy zdobyli złoty medal na cyrkowym festiwalu w Monaco. Wspomina też najlepszego w Polsce artystę woltyżerki o nazwisku Piecha, który był ostatnim z jadącego na koniu tria, robił salto do tyłu i lądował na siodle kolejnego konia.
On sam występował na koniach z 13-letnią partnerką, córką cyrkowego małżeństwa, a takie pokoleniowe sztafety nie były w tym fachu niczym nadzwyczajnym.
Zręczność, siła, odwaga
Cyrkową karierę Franka przerwało wojsko, choć – jak wynika z cytowanego zaświadczenia – także i tam pokazywał swoje niezwyczajne umiejętności. Ale po zakończeniu służby do cyrku już nie wrócił. Dyrektor „Misia” poradził mu, by wcześniej uzupełnił wykształcenie i zrobił maturę.
Trafił więc do Stalowej Woli, zaczął pracę w Hucie na stalowni (był wytapiaczem pieców martenowskich), a jednocześnie ukończył zaocznie technikum ogólnoekonomiczne w Rzeszowie, z punktem konsultacyjnym w Stalowej Woli.
Tyle, że po uzyskaniu matury, nie myślał już o dalszej cyrkowej karierze. Jakimś echem tej jego przeszłości była więc ta grupa estradowa, którą zaczął prowadzić w 1971 r. przy Zakładowym Domu Kultury w Stalowej Woli.
– Publiczność zawsze lubiła zręczność, siłę, odwagę (…). Mamy w repertuarze pozy plastyczne w dwóch oddzielnych układach, trapez, żonglerkę, człowieka gumę i sztuki magiczne – mówił w 1972 r. dziennikarzowi „Socjalistycznego Tempa” Franciszek Gębowiś.
Człowiek rozlicznych talentów
A te sztuki magiczne potrafi wykonywać do dziś. Kilka lat temu dał zresztą iluzjonistyczny pokaz w Miejskim Domu Kultury, w ubiegłym roku jeździł jeszcze konno (oczywiście już bez elementów woltyżerki), i w ogóle stanowczo nie wygląda na swój wiek.
Pokazuje też zdjęcia z różnych krajów, które zwiedził, a także satyryczne rysunki, jakie drukował w „Socjalistycznym Tempie”, czyta swoje rymowane, humorystyczne opowiadanie dla dzieci, wspomina również działalność w dwóch klubach seniora: „Jarzębince” i „Emce”. Okazuje się także, że ma uprawnienia masażysty rehabilitanta, w latach 1964-65 dwukrotnie wygrał w Rzeszowie młodzieżowe spartakiady Ligi Obrony Kraju, a w roku 1994 r. telefoniczny konkurs przyrodniczy Telewizji Edukacyjnej (odgadł, że to z włosia mongolskiego jaka robi się „instrument” używany jako wabik przy polowaniach).
A poproszony o zapozowanie do współczesnego zdjęcia, Franciszek Gębowiś staje przede mną ubrany w estradowy strój iluzjonisty, demonstruje swoje rekwizyty i kilka magicznych sztuczek. Naprawdę ciągle można dać się zwieść.