10 czerwca 1944 roku blisko trzydziestotysięczne siły niemieckie mające wsparcie artylerii i lotnictwa rozpoczęły okrążanie partyzanckich oddziałów znajdujących się w Lasach Janowskich. Partyzanci zgrupowali się w rejonie Porytowych Wzgórz.
Dowództwa okrążonych oddziałów partyzanckich uznały, że walkę będzie prowadzić wspólny sztab, choć w kotle były różne grupy. Najwięcej było partyzantów sowieckich, nic więc dziwnego, że dowódcą całego zgrupowania został najstarszy stopniem ppłk sowiecki Nikołaj Prokopiuk, notabene Ukrainiec pochodzący z Odessy. Jego zastępcą, został major Wiktor Karasiow. Do sztabu weszli dowódcy poszczególnych oddziałów m.in. „Konar” dowodzący połączonymi oddziałami NOW-AK „Ojca Jana” i AK „Kmicica”. Na naradzie operacyjnej wyznaczono odcinki obrony dla poszczególnych oddziałów.
Poszukiwanie wyjścia
Najcięższy atak Niemcy przypuścili 14 czerwca z samego rana. Zażarta walka trwała cały dzień. Oddziały partyzanckie nie mogły przyjąć pozycyjnej walki z prostej przyczyny: brak żywności, ranni, szczupłe zapasy amunicji. Sztab radził jak wyrwać się z kotła, lecz nie znajdował rozwiązania bez rozlewu krwi. „Konar” (Bolesław Usow) czuł, że sztab planuje przedarcie się przez pierścień niemiecki, ale niezaproszony na naradę, drążony niepewnością, poprzez łączników zwoływał swoich ludzi do miejsca koncentracji oddziału. Na własną rękę wysłał patrole rozpoznawcze, spodziewając się luki w kordonie niemieckim w rejonie Kiszek. I tak było w istocie, patrol potwierdził jego przewidywania. Gdy znał drogę wyjścia z okrążenia, zawołano go do sztabu. Trwała tu bezpardonowa dyskusja, dowódcy radzieckich oddziałów forsowali inną niż „Konar” drogę wyrwania się poza niemieckie linie. Jeden wręcz oświadczył, jak wspominał uczestnik walki Tadeusz Gryblewski „Kordian”: radzimy tu dwie godziny, a ten Polak (mówił o „Konarze” – przyp. autora) uważa się za najmądrzejszego. Płk Prokopiuk dał jednak wiarę „Konarowi” i przystając na jego propozycję marszu w kierunku Kiszek miał się podobno wyrazić mniej więcej tak: Dobrze „Konar”, ale ty ze swoimi pójdziesz pierwszy. Dowódca polskiego oddziału chętnie na to przystał. Jak później wyznał, było mu to na rękę, ponieważ wliczał element zaskoczenia Niemców i nawet przy ewentualnych stratach własnych, oddział w swojej masie miał większe szanse uratowania się. „Konar”, będąc leśnikiem w Hucie Krzeszowskiej, doskonale znał teren i wiedział co czyni, prowadząc partyzanckie wojska nie zaznaczonymi na mapie przejściami w kierunku Kiszek. W szpicy znalazła się grupa „Kmicica” dowodzona przez „Wieżę” (Jan Kajzer). Do grupy szturmowej prócz ludzi „Wieży” wszedł pluton „Podkowy” (Marian Szymański) oraz dwie kompanie partyzantów Karasiowa. Przewodnikiem kierunkowym był „Murzyn” (Antoni Nowosad) podobnie jak „Konar” doskonale znający Lasy Janowskie. Dodać należy, że do radzieckich oddziałów przydzielono przewodników z oddziału „Ojca Jana”, którzy po wykonaniu zadania mieli wrócić do swoich.
Nocny marsz
Nocą kolumna ruszyła: ponad dwa i pół tysiąca partyzantów, tabor złożony z ponad 100 wozów. Wyjście z okrążenia ułatwiały rzęsisty deszcz i noc. Bez przeszkód dotarli do Kiszek. Tam doszło do starcia z Niemcami, lecz bez poważnych konsekwencji.
Później za Kiszkami wskutek nieporozumienia wynikła wymiana ognia między oddziałami partyzanckimi. Samobójczy ogień przerwali ludzie „Konara”. Marsz kontynuowano w rejon wsi Szeliga i Ciosmy. Ale jak zapisał we wspomnieniach Mieczysław Ostrowski „Sęp”: komendant por. Konar za wszelką cenę chce się oddalić od Rosjan.
Dowódca oddziału zdawał sobie sprawę, że szanse przetrwania tak dużego zgrupowania są nieduże, ponieważ Niemcy na nowo zorganizują okrążenie. Rosjanie zdecydowali się maszerować na wschód, do Puszczy Solskiej. 15 czerwca nad ranem Rosjanie poszli na wschód, „Konar” zaś spod Szeligi poprowadził swoich ludzi na wyspę Kruć położoną na bagnach, niedaleko Huty Krzeszowskiej.
Na Kruciu
Część jego żołnierzy, głównie niepowiadomieni na czas przewodnicy, udała się z Rosjanami. Nieprzyjaciel okrążył las tylko czeka na posiłki, żeby tym razem już nas skończyć – zapisuje „Sęp” – Mimo że jesteśmy 10 km od niego, też znajdujemy się w pierścieniu. Samoloty słychać jak bombardują Rosjan. Do rana czekamy, a potem dekujemy się w bagnach.
Na wyspie zabroniono palić ogień, obowiązuje stałe bojowe ubezpieczenie. Partyzantom dokucza głód i chłód. Doszło do tego, że zjedzono na surowo ostatniego konia. Później przyprowadzono jałówkę, który również spożyto bez gotowania. Ludzie nie wytrzymywali psychicznie i fizycznie, „Konar” zwalniał ludzi na urlop, niektórym pozwalał na przenikanie przez niemiecki kordon do okolicznych placówek. Nie wszystkim się udało. „Markut” (Tadeusz Maruszak) nie mógł wytrzymać nerwowego napięcia i uzyskał zgodę dowódcy na przebijanie się przez kordon na własna rękę. Nie uszedł daleko, na przesiece dosięgły go niemieckie kule.
Oczekiwanie na koniec pacyfikacji przedłużało się, oddział wyraźnie topniał. Wspominał „Zawada” (Roman Adamczyk): Po bitwie na Porytowym Wzgórzu udałem się z powrotem do Kedywu. Później z pieniędzmi, sto tysięcy złotych, wróciłem na bagna, gdzie jeszcze przeczekiwał pacyfikację oddział „Konara”. Ludzie chorowali na biegunkę, broni było więcej niż żołnierzy, nawet nie bardzo kto miał trzymać wartę. „Konar”, gdy mu przekazywałem pieniądze powiedział do mnie: „Wiedziałem, że „Zawada” jesteś porządnym chłopakiem”. Nie wiem nawet czy mnie znał, może z tego lasu, gdy po walce pod Świdrami, nocą zmarzniętego przygarnął mnie pod swoją pelerynę; noc była chłodna a ja bez marynarki, w samej koszuli. Kilka dni, na prośbę „Konara”, zostałem na bagnach, na zmianę z innymi chłopakami pełniąc wartę. Wartownia była w szałasie. I później za zgodą „Konara” z kilkoma chłopakami wróciłem do dywersji. Zwolnił nas z ciężkim sercem.
Na Kruciu pacyfikację przetrzymało około pięćdziesięciu partyzantów. Gdy na dobre się uspokoiło, oddział opuścił bagna: co parę dni zmieniał miejsce postoju. Wkrótce z początkiem lipca, partyzanci z urlopu i placówek zaczęli wracać do obozu.
Bitewny bilans
Sprawozdanie niemieckiego Dowództwa Okręgu Wojskowego z 7 lipca 1944 r. podaje: W celu zwalczania band znajdujących się na rozległych obszarach leśnych po obu stronach m. Biłgoraj dowództwo Okręgu Wojskowego przeprowadziło w dniach od 10-26 czerwca siłami Wehrmachtu i policji dużą operację (…) W tych walkach zadano nieprzyjacielowi następujące straty: a) 471 jeńców schwytano w walce, 276 bandytów zabito; 1994 pomocników band aresztowanych, b) zdobyto: 7 pistoletów, 39 karabinów maszynowych, 10 moździerzy, 10 dział przeciwlotniczych, przeciwpancernych i rusznic, 1200 kg materiałów wybuchowych, 12 radiostacji nadawczo-odbiorczych, 80 wozów z zaprzęgiem oraz dużą ilość różnego rodzaju sprzętu wojskowego. Inne informacje zawiera raport komendy obwodu LSB w Kraśniku z dnia 30 czerwca: W ciągu miesiąca czerwca była koncentracja około 5 dywizji wojska w rejonie południowej części pow. Kraśnik i pow. Biłgoraj, celem przeprowadzenia akcji likwidacyjnej grup sowieckich znajdujących się na tym terenie. W kontrakcji wzięły udział oddziały bolszewickie i oddziały AK (…) W akcji po stronie niemieckiej zginęło około 500 ludzi, po stronie AK około 1000 ludzi łącznie z rannymi…
Niemcy przyznali się do następujących strat: Wehrmacht: 411 zabitych, 689 rannych, 95 zaginionych; policja porządkowa: 49 zabitych, 3 zaginionych i 117 rannych; policja obconarodowa: 37 zabitych, 23 rannych i 13 zaginionych, Reichs i Volksdeutsche: 105 zabitych, 37 zaginionych, 38 rannych. Jakie Niemcy ponieśli straty w walce na Porytowych Wzgórzach raport niemiecki nie wspomina, mówi o całej operacji od Lasów Janowskich po tereny Biłgorajskiego. Oddział „Ojca Jana” stracił z pewnością sześciu ludzi: „Basię” (Barbara Mączyńska) – zginęła w Szklarni, „Markuta” (Tadeusz Maruszak), Edwarda Kobę, Zbigniewa Grzesiaka i „Zająca” (NN). Ze Stalowej Woli nie zginął nikt.
Po czerwcowej pacyfikacji żaden z oddziałów partyzanckich nie doszedł do pełni zdolności bojowej. Dotyczy to zarówno oddziału „Ojca Jana”, wtedy oznaczonego kryptonimem OP-44, jak i grupy „Kmicica” o kryptonimie OP-33, która faktycznie przestała istnieć. W trakcie walk, mimo że „Konar” wyprowadził swoich partyzantów z okrążenia w Lasach Janowskich prawie bez strat, część jego ludzi, głównie ze świeżego naboru, straciła kontakt z zasadniczą grupą, bądź to udając się z radzieckimi oddziałami w rejon Puszczy Solskiej, bądź rozpraszając się po okolicznych wsiach. Inni znów, jak „Dąb” (Ewald Sroczyński), „Wierny” (Józef Zawitkowski)i „Radwan” (Bronisław Gliniak), nie mogąc dotrzeć do zasadniczych sił partyzanckich, przedarli się na własną rękę przez niemiecki kordon.
Sporo żołnierzy, już na bagnach Krucia, „Konar” zwolnił na przepustkę, względnie umieścił na placówkach. Gdy w ostatnich dniach czerwca 1944 roku na dobre uspokoiła się akcja pacyfikacyjna, do oddziału powoli zaczęli napływać rozproszeni ludzie. Wówczas pojawił się „Ojciec Jan”. Formalnie był nadal dowódcą, choć praktycznie w ostatnim okresie dowodził „Konar”. Wtedy doszło do rozłamu w oddziale; „Konar” nie zamierzał pójść z „Ojcem Janem” w rejon Leżajska, a potem Łańcuta, gdzie podobno miał nastąpić zrzut angielskiej broni. Uznał widocznie, że rejon działania oddziału winien być ten sam. Z nieliczną grupą partyzantów usadowił się w Hucie Krzeszowskiej, zostali z nim m.in. „Bocian” (Stanisław Bogacz) ze Stalowej Woli, „Orlę” (Kazimierz Gajda) z Charzewic, „Murzyn” (Antoni Nowosad), „Filozof” (NN).
Pożegnanie z bronią?
Z bazy, którą była Huta Krzeszowska, „Konar” słał pisma, wzywając do siebie rozproszonych partyzantów, którzy nie zdążyli na zbiórkę zwołaną przez „Ojca Jana”. Nie zdołał jednak skupić większej liczby żołnierzy, a front był blisko. Gdy wojska radzieckie zajęły rejon lasów biłgorajskich, janowskich i ulanowskich, uznał, że w tej sytuacji utrzymywanie zbrojnej grupy nie ma sensu i z początkiem sierpnia zawiesił jej działalność. Reaktywowanie oddziału miało nastąpić z chwilą otrzymania rozkazu, aby iść na pomoc walczącej Warszawie. De facto rozwiązanie oddziału przez „Konara” nastąpiło w rejonie Władysławowa i w Hucie Krzeszowskiej, gdzie na placówce przebywali m.in. „Bocian”, „Rzeżucha”, „Orlę”, „Murzyn” i inni. Podobnie postąpił „Ojciec Jan”, który rozwiązał obóz w rejonie Brzyskiej Woli. Organizacyjną śmierć oddziału przyspieszyło wejście Rosjan. Wróg, z jakim wcześniej przyszło się potykać, uszedł, a stosunek władz konspiracyjnych do Rosjan, przynajmniej w pierwszych dniach po ich wejściu, nie był jasno określony. Ludność z ulgą powitała koniec niemieckiej okupacji.
Wprawdzie w lesie pod Brzyską Wolą wydano wszystkim partyzantom zaświadczenia o służbie, złożono broń, ale wkrótce utworzyły się zbrojne grupy, którymi dowodzili „Majka” (Stanisław Pelczar), „Radwan” (Bronisław Gliniak), „Tarzan” (Tadeusz Gajda). Miał też swoją grupę również „Wołyniak” (Józef Zadzierski), który wcześniej odszedł z obozu „Ojca Jana”. Była to reakcja na rozpoczęte polowania na członków antyniemieckiego podziemia, które nie podporządkowało się sowieckiej władzy. Zaczął się czas żołnierzy wyklętych.