Rozmowa z 93-letnią kapitan JANINĄ HOFMAN, pielęgniarką w szpitalach wojennych 2 Korpusu Polskiego, przez lata mieszkającą w Tarnobrzegu
– W maju 2014 roku była pani na Monte Cassino, a niedawno, w kwietniu, na obchodach 70. rocznicy wyzwolenia Bolonii przez żołnierzy generała Andersa. Udało się opanować emocje?
– Gdy na polskim cmentarzu pod klasztorem Benedyktynów wojskowy chór zaśpiewał „Czerwone maki”, to ze wzruszenia mowę mi odebrało i łzy popłynęły. Podobnie było teraz w Bolonii. Powróciły wspomnienia, popłynęły łzy. Tyle lat minęło od tamtych wydarzeń, a były tak żywe…
– Gdy wybuchła wojna miała pani 17 lat. Też ma pani konkretne wspomnienia z tego czasu?
– Byłam taka młoda, ale ta moja beztroska młodość umarła we wrześniu 1939 roku. Byłam podówczas uczennicą gimnazjum w Wilnie, a została gońcem do rozwożenia powołań mobilizacyjnych. Po wejściu Sowietów szybko zaczęły się aresztowania i represje. Mieszkałam z mamą i dwiema siostrami, gdy 13 kwietnia 1940 roku do naszego domu wpadło sołdactwo. Dostaliśmy godzinę na spakowanie się, a potem wtłoczono nas do bydlęcych wagonów. Jechaliśmy całymi tygodniami. W końcu pociąg zatrzymał się i kazano nam wysiadać. Do dziś pamiętam ten widok: wszędzie wokół pustka, śnieg i my: zmarznięte i przerażone. Okazało się, że wywieziono nas do północnego Kazachstanu. Mieszkaliśmy w ziemiankach, ginęliśmy z głodu, chorób i zimna, ale nie poddawaliśmy się. Opisałam to zresztą później we wspomnieniach.
– Próbowała też pani ucieczki, i to nawet dwukrotnie. Czy tak?
– Tak, ale udaną „ucieczkę” od Sowietów umożliwił nam dopiero generał Anders, wyprowadzając polską armię na Bliski Wschód. Ale tamtejsze warunki też nie były łatwe: na początku nasza armia, a wielu żołnierzy po obozowych przejściach w ZSRR było skrajnie wycieńczonych, to był jeden wielki szpital. Gorący klimat potęgował u chorych objawy i zaostrzał ich cierpienia, szalała malaria.
– Ale ma pani też ślubne wspomnienia z tego okresu. Miłość okazała się silniejsza od wojny?
– Miłość i młodość. Przyszłego męża, wówczas porucznika Alfreda Hofmana, poznałam jeszcze w 1942 roku u Sowietów, a pobraliśmy się 29 stycznia 1944 roku w Jerozolimie. To była sobota. Ślubu w bazylice narodów wzniesionej w miejscu ogrodu oliwnego, gdzie modlił się Jezus, udzielił nam wojskowy kapelan. Trudno tego nie pamiętać, nawet gdy minęło ponad 70 lat.
– Bojowym chrztem dla służb medycznych 2 Korpusu była oczywiście bitwa pod Monte Cassino. Jak pani zapamiętała ją jako pielęgniarka?
– Pracowałam w miejscowości Campobasso w przyfrontowym szpitalu ewakuacyjnym nr 161 na oddziale chirurgicznym. Przez pierwsze dni był spokój. Trafiali do nas żołnierze z wypadków, chorzy. Piekło zaczęło się 12 maja 1944 roku, po pierwszym polskim natarciu. Przed nasz szpital zaczęły podjeżdżać niekończące się sznury sanitarek. To było straszne. Rzeczywiście czekał nas niewyobrażalny bojowy chrzest. Na parterze budynku nieprzerwanie pracowały zespoły operacyjne. Rannych po niezbędnym zaopatrzeniu, zdolnych do ewakuacji, transportowano na koniec „włoskiego buta” do szpitala wojennego w Casamassina, w pobliżu portu Bari.
– Nie miała pani chwil zwątpienia, że nie podoła?
– Było nas w szpitalu za mało, dwie pielęgniarki, dwie salowe i jeden sanitariusz, oddział liczył około sto łóżek. Nie wpadliśmy jednak w popłoch, wręcz odwrotnie, wstąpiły w nas nowe siły. Nie było mowy o jakichś zmianach, dyżurach. Jak od ciągłego biegania puchły nam nogi, pracowałyśmy na bosaka. Pierwsze transporty rannych do szpitala były strasznym przeżyciem, ale przy wojskowych nie okazywałam słabości, choć później płakałam po kątach. Zwłaszcza, że mój mąż też był poważnie ranny i leżał w szpitalu.
– A jakieś weselsze wspomnienia z Armii Andersa?
– Widziałam słynnego niedźwiedzia Wojtka, który doczekał się nawet stopnia kaprala, a legenda głosi, że w czasie walk nosił skrzynie z amunicją. Pocieszny był z niego miś, zbratany z naszym wojskiem, pił nawet piwo z żołnierzami, ale ja bałam się blisko podejść. Poza tym życie w wojsku to nie była tylko służba. Grałam na gitarze i śpiewałam piosenki, także po francusku, włosku i rosyjsku. Lubiłam też deklamować wiersze, zwłaszcza strofy Adama Mickiewicza.
– Jak to się stało, że po wojnie, pani, dziewczyna z Kresów, zamieszkała w Tarnobrzegu?
– Mąż pochodził z Rzeszowa, więc to już nie było tak daleko. Poza tym w Tarnobrzegu znalazłam pracę w pogotowiu ratunkowym i PCK.
– Mieszkając w Tarnobrzegu kilkakrotnie uczestniczyła pani w rocznicowych uroczystościach bitwy pod Monte Cassino organizowanych w Stalowej Woli…
–… I bardzo miło je wspominam. Szczególnie udział i to zaangażowanie młodych ludzi: uczniów, harcerzy.
– Jaką więc życiową mądrość przekazałaby pani młodemu pokoleniu?
– Żeby życie traktowali poważnie i odpowiedzialnie. Bo ono nie polega na tym, że robię to, co chcę, ale to, co wypada. Żeby cenili polskość i patriotyzm.
Janina Hofman (z domu Maculewicz) urodziła się w 1922 r. w Wołożynie w woj. nowogródzkim (obecnie Białoruś). Uprawnienia pielęgniarki zdobyła w Armii Andersa. W Tarnobrzegu mieszkała w latach 1951-2011. Ma liczne brytyjskie i polskie odznaczenia wojenne, a w 1989 r. otrzymała Medal im. Florence Nightingale, najwyższe odznaczenie Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża, którym została uhonorowano za ofiarność i pomoc niesioną rannym w czasie II wojny światowej. W 2013 r. awansowano ją na kapitana. Mieszka u córki w Koszalinie