Czy pamiętacie państwo słowa „My naród!”, wypowiedziane w amerykańskim Senacie, w listopadzie 1989 r.? Ależ to było piękne. Aż ciary po plecach łaziły. A wcześniej był Nobel. Stan wojenny w najlepsze, a tu wszyscy chodzą z bananami na twarzach i odważnie patrzą w oczy wściekłym zomowcom. Tak, tak. Przysporzył nam pięknych dni najsłynniejszy po Heweliuszu i Grassie gdańszczanin.
Teraz stanął w opozycji do historii. Z pięknego Miami odgraża się każdemu, nie zauważając belki w swoim oku. Jest butny i na pewno nie spokornieje. A zresztą, naiwny byłby ten, kto pokory by oczekiwał. Nawet po świństwach, które teraz światło dzienne ujrzały. W sposób dla mnie co najmniej dziwny, ale nie takie rzeczy historia widziała.
Celiński od razu zatrząsł portkami i histerycznie krzyknął, że ta prawda nas zabije. Lubię go i mniemam, że coś mu się pod czupryną poprzemieszczało, bo tak zwyczajnie i po chrześcijańsku, prawda raczej wyzwala. Nawet prawda o „Bolku”. Ta prawda była tajemnicą poliszynela od lat więcej niż 30. Gdy w grudniu 1970 roku czerwona władza strzelała do stoczniowców, elektryk Wałęsa podpisał pakt z czerwoną władzą. Czerwoni mu płacili, on donosił na kolegów z pracy, władza potem tych kolegów z pracy wyrzucała. Tajny współpracownik SB w domu się tłumaczył, że w totka mu się szczęści i tak się jakoś kręciło. Być może potem kontakty z esbekami zerwał. Zresztą coraz mniej mu płacili i im też nie zależało na szarym robotniku, któremu już i tak kręgosłup złamali.
Potem przychodzi sławetny sierpień roku 1980 i władza jak najbardziej czerwona, orientuje się, że ten, który dla niej kapował, stoi teraz na czele wielkiego strajku w Gdańsku. Momentalnie centrala żąda przysłania do Warszawy teczek „Bolka”. – Nasz ci on jest! – musieli zacierać łapy najbardziej znienawidzeni generałowie milicji, z Ciastoniem i Milewskim na czele. Dziewięć lat później Wałęsa, a zresztą nie tylko on, w Magdalence z czerwonymi oficjalnie już wódkę pił. Wkrótce Mazowiecki odkreślił komunizm grubą kreską i dopiero zaczęły dziać się cuda.
Prezydent Wałęsa zaczął zrazu budować lewą nogę, kibicował powstającym jak grzyby po deszczu gospodarczym spółkom ruskich z naszymi czerwonymi, a do tego wyraźnie opóźniał wyjście wojsk radzieckich z Polski. Za to błyskawicznie w trzecią rocznicę pierwszych wyborów, rozprawił się z Olszewskim i jego rządem. Zaraz też pogonił ppłk. Hodysza, który śmiał Macierewiczowi pokazać to, co w esbeckich archiwach w Gdańsku zostało na „Bolka”. Nie wiedział tylko, że główna część jego tajniackiego dorobku, jest już gdzie indziej. A Kiszczak, czyli kolega od magdalenkowego kielicha, był już na zasłużonej emeryturze. Jako polisę na dostatnie dożycie wziął sobie teczki „Bolka”.
Dla mnie obecna teczkowa histeria kończy żywot III RP. Karkołomnej konstrukcji zbudowanej na kłamstwie i obłudzie. Mam nadzieję, że kończy się państwo, czyli kamieni kupa, które umiało nasłać swoich zbrojnych na redakcję gazety, a nie odważyło się zrobić zwykłej rewizji u Kiszczaka, który przecież stał przed sądem oskarżony o śmierć górników z „Wujka”. A teczki „Bolka” spokojnie sobie leżały u niego w pawlaczu.
Eugeniusz Przechera
TEKST UKAZAŁ SIĘ W PAPIEROWYM WYDANIU SZTAFETY – NR 8/2016