W końcu 1942 roku Niemcy zaczęli likwidować obóz żydowski na Młodyniu pod Rozwadowem. Większość Żydów w nim przetrzymywanych, jesienią, wpierw za dobrowolnym zgłoszeniem, przeniesiono do obozu w Stalowej Woli mieszczącym się na terenie Zakładów Południowych. Później resztę zdolnych do pracy przeniesiono do stalowowolskiego obozu, resztę zlikwidowano w lesie niedaleko dzisiejszej ulicy Podleśnej.
W lipcu 1944 roku, gdy Sowieci zbliżali się do Stalowej Woli, obóz żydowski zlikwidowano. Więźniów przewieziono do obozu w Płaszowie kolo Krakowa, niewielka część Żydów bez kłopotów wyszła z obozu i doczekała się nadejścia Czerwonej Armii.
Volksdeutsche w obozie
W czerwcu 1945 roku przybyła do Stalowej Woli pierwsza 100-osobowa grupa volksdeutschów. Długo w obozie nie przebywali. Po krótkim pobycie w barakach na terenie Zakładów, przesuwano ich do prac w różnych miejscach. Zatrudniano ich w kuchni, przy chowie tuczników, w zakładowej leśniczówce, a potem w majątkach ziemskich, jakie dzierżawiły Zakłady. Po okresie swoistej kwarantanny mieli dużą swobodę w swoich miejscach pracy. Za pracę nie byli wynagradzani jak pełnoprawni obywatele. Zatrzymani volksdeutsche nie byli sądzeni a więc nie mieli również praw zeznawać przed sądem. Dochodziło więc do pomyłek, którą najlepiej obrazuje sprawa Mieczysława Waldecka, ale o tym innym razem.
Fragment relacji Heleny Andres: Byłam jeszcze małą dziewczynką. Pamiętam jak mówili w Kurzynie, że volksdeutschów wezmą do obozu. Było ciepło, jak przyjechało po nas UB do Kurzyny, gdzie mieszkaliśmy. Zabrali nas wszystkich. Rodziców wzięli do obozu w Zakładach w Stalowej Woli, brata też, ale po dwóch tygodniach zwolniono go, bo był małoletni. Gdy go wypuszczono, siedział w domu w Kurzynie i pracował jako parobek. Mnie umieszczono u jakiejś kobiety w Nisku. Tam dostawałam jedzenie. Kiedy brali nas na samochód i chcieli rozłączyć, matka walczyła z ubowcami, lecz ją zbili i mnie oderwali. Dowiedziałam się, że rodzice są w Stalowej Woli. Przyszłam pod bramę i powiedziałam, że szukam mamy. A strażnicy się śmiali. I nie zobaczyłam matki. Później przypadkowo spotkałam w Nisku starszego brata, który był parobkiem w Kurzynie i on mnie zabrał do domu. Tam też nie dojadaliśmy, bo jak ktoś chciał nam dać trochę jedzenia, inni mówili, że za to zabiją. Potem mama i tato zostali wysłani do Grębowa do majątku Huty i tam pracowali. Mieli gdzie mieszkać i byli traktowani, myślę, jak wszyscy. Tam nas ściągnęli. A potem, po jakimś czasie wróciliśmy do Kurzyny na własne gospodarstwo i nikt już do nas nic nie miał.
W stalowowolskim obozie siedzieli volksdeutsche z okolicznych miasteczek i wsi. Niektórzy z nich zmarli w obozie. W obozie dla volksdeutschów zmarli: Anna Dengler (1946), Stanisław Dengler (1946), Julia Knippelberg (1946), Mieczysław Józef Waldeck (1945), Michał Żarow (1945), Józef Kuenster (1945), Józef Rudolf (1945), Bronisław Forimella (1945).
Po wojnie, jeszcze w roku 1948 poszukiwano w Stalowej Woli volksdeutschów, ale tych nie było wcale, bo zdołali ujść albo do Niemiec, albo do miejscowości, gdzie ich nie znano.
Niemcy w obozie
W sierpniu 1945 roku do Stalowej Woli przywieziono jeńców niemieckich. Umieszczono ich w pożydowskim obozie na terenie Zakładów Południowych. Baraki stały w rejonie dzisiejszej tzw. nowej ciągarni. W pierwszych latach po wojnie, do czasu zwolnienia, w Zakładach pracowało od 200 do 300 jeńców. Zakłady Południowe występując o przydział jeńców liczyły na osoby o kwalifikacjach przydatnych w przemyśle mechanicznym i hutniczym. Okazało się, że wielu z nich nie posiadało, wbrew wcześniejszym ustaleniom i obietnicom, odpowiednich kwalifikacji zawodowych. Niektórzy jeńcy wojenni wykorzystywani byli do prac konstruktorskich, inni obsługiwali obrabiarki, zdarzali się elektrycy, ślusarze, pracowali także w laboratoriach metalurgicznych. Niewykwalifikowani wykonywali prace pomocnicze np. przy plantowaniu węgla, transporcie zakładowym, przy rozładunku i załadunku złomu itd. Specjalną grupę wyłoniono do pracy przy urządzaniu trzech stawów rybnych u podnóża skarpy wzdłuż kanału odpływowego z Huty do Sanu. Początkowo zdarzały się zadrażnienia między Polakami a jeńcami, ponieważ nie były jasno określone zasady zachowania się Niemców na terenie Zakładów. Bywało, że pod pretekstem kontroli pracujących jeńców oficerowie niemieccy poruszali się swobodnie po wydziałach wywołując jak się wyraził inż. Sitarski – swoją postawą objawy niezadowolenia u robotników. Jeńcy wyróżniający się pracą otrzymywali dodatkowe racje żywnościowe. Stosowano zasadę, aby jeńców postawionych do jednej pracy nie przesuwać na inne stanowisko. Niektórzy byli bardzo dobrymi fachowcami i pracując wespół z Polakami uczyli ich zawodu.
Niemców pilnowała straż przemysłowa Zakładów, ale nadzór nad obozem sprawował także Urząd Bezpieczeństwa. Stalowowolski obóz podlegał zarządowi obozów jenieckich, który znajdował się w Jaworznie. Przy pracy w Zakładach Południowych jeńcy byli pilnowani przez strażników, lecz ze względu jednak na niedostateczną ilość strażników praca niemców zatrudnionych stale na wydziałach położonych w obrębie ogrodzenia Zakładów, może odbywać się pod nadzorem wydziału. Dotyczy to również Spółdzielni i Szpitala zakładowego. W tym wypadku do obowiązków wydziału należy wyznaczyć osobę upoważnioną do nadzoru, poinformować szczegółowo o obowiązkach i podać jej nazwisko na zapotrzebowaniu Obozu Pracy- głosiła instrukcja korzystania z pracy Niemców. Wtedy Niemcy pisano z małej litery podkreślając w ten sposób pogardę dla tej nacji.
Jeńcy niemieccy byli poddani rygorom obozowym, nawet gdy pracowali przy urządzaniu stadionu sportowego albo stawów rybnych. Niemniej łatwiej im było, gdy brano ich do pracy w Spółdzielni Spożywców i wszędzie poza ogrodzeniem Zakładów, w dostępie do żywności. Dobrzy fachowcy stale współpracujący z Polakami byli często wspomagani przez nich odzieżą i przede wszystkim jedzeniem. Gdy kolumna jeńców niemieckich przechodziła przez miasto z charakterystycznym stukotem drewniaków, nie gromadzili się ludzie. Przyjmowali ich obojętnie, bez oznak wrogości. Czasem ktoś dawał im trochę pożywienia.
Od sierpnia 1948 roku jeńcy, poza całkowitym utrzymaniem, otrzymywali wynagrodzenie, w zależności od kwalifikacji, od 25 do 75 złotych za dniówkę. Za godziny nadliczbowe otrzymywali 100-procentowy dodatek. Praca w godzinach nadliczbowych musiała być zgłaszana do komendy obozu. Przez kilka lat istnienia obozu zmarł tylko jeden jeniec niemiecki – Martin Bürker w maju 1948 roku.
Jak było w obozie
Komendantem obozu w Zakładach był Franciszek Bera, a następnie, aż do jego rozwiązania w maju 1949 roku – Mieczysław Borodziej. Oto relacja Mieczysława Borodzieja, komendanta obozu jenieckiego w Zakładach Południowych: Obóz odziedziczyliśmy po Niemcach, w czasie okupacji w czterech barakach mieścił się żydowski Arbeitslager. Najpierw do baraków przywieziono w czerwcu volksdeutschów, dopiero nieco później jeńców niemieckich. Volksdeutsche pochodzili z pobliskich terenów. Stalowowolski obóz podlegał Centralnemu Obozowi Jeńców Wojennych w Jaworznie. Tam jeździliśmy po zaopatrzenie dla jeńców, dostawy z UNRRA, buty z demobilu, odzież, środki piorące. Dzienna racja żywnościowa wynosiła około 1000 kalorii. Na śniadanie kawa i chleb, obiad – zupa, kolacja – chleb i kawa, czasem zupa-cienkusz. Posiłki przyrządzał niemiecki kucharz Weber.
Jeńcy z początku pracowali w swoich ubraniach, potem otrzymali ubrania robocze, których nie chciał przydzielić dyr. Jasiak. Po prostu nie chciał podpisać naszego zapotrzebowania na drelichy. Ale w końcu podpisał. Niemieckim szefem obozu był von Willmow, pochodził z Prus i był bardzo wymagający od współjeńców. On przygotowywał listy przydziałowe do pracy. Jeńcy pracowali na wszystkie trzy zmiany. Von Willmow robił wszystko, aby każdy ze 153 jeńców pracował. Niektórzy byli naprawdę doskonałymi fachowcami, było zwłaszcza dużo dobrych elektryków. Niektórzy uczyli wręcz tego zawodu, na przykład Mietek Siwiec od Niemca pobierał naukę. Znali wszystkie prawie zawody, niektórzy pracowali na obrabiarkach w Zakładzie Mechanicznym, tych bez kwalifikacji kierowano przeważnie na plac złomu przy stalowni. W obozie wprowadzono obowiązek salutowania oficerom. Oni zresztą mieli osobny barak i punkt apteczny. Tam też byli sanitariusze, którzy karali jeńców.
Niemieccy sanitariusze bili jeńców kablami czterożyłowymi. Dwadzieścia pięć razów na tyłek, jeśli oficer wskazał na szeregowca lub podoficera, który nie oddał honoru. Egzekucje odbywały się w ten sposób: jeden sanitariusz siadał na głowie delikwenta, a drugi walił kablem. Oficer miał prawo skazania żołnierza na pobyt w bunkrze do dwóch godzin. Z początku stosowano w obozie kary cielesne, ale później zaprzestano. Zresztą pracownicy pomagali jeńcom, pracując przy jednym warsztacie. Do pracy chodzili także oficerowie, chociaż konwencja nakazywała co innego. Żołnierzom też nie wolno było pracować w przemyśle zbrojeniowym, ale Stalowa Wola wtedy nie produkowała broni. Jesienią 1947 roku obóz w Zakładach wizytowała 4- osobowa delegacja z Genewy, z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Gdy zbliżała się wizyta, jeńcy otrzymali łóżka. Delegaci z Genewy oglądali obóz, byli na wieży strażniczej, pytali o jedzenie, warunki życia. Jeńcy mogli zgłosić się na indywidualne rozmowy, ale żaden nie poszedł, mimo że niektórzy byli bici. Nie stwierdzono więc żadnych usterek, a wizyta trwała dwie godziny. Mieliśmy przyszykować zbiornik przeciwpożarowy, ale Niemcy niechętnie zabierali się do tej pracy. Więc skierowaliśmy ich do wyładunku węgla. Dwanaście godzin na dobę pracy, a potem nieraz dodatkowo jeszcze cztery. I tak przez dwa tygodnie chodzili wyładowywać węgiel.
Stosowaliśmy wszelkie środki ostrożności, aby ustrzec się od ucieczki. Pamiętam tylko jeden przypadek, gdy zbiegł jeniec w czasie pracy przy stawach. Zauważyliśmy, że została para butów. Patrzymy, a jeniec już zbliża się do lasu. Któryś ze strażników strzelił do niego parę razy i trafił. Udzieliła mu pierwszej pomocy dr Luty, bo ona się Niemcami zajmowała, przyjechała sanitarka i zabrano uciekiniera do szpitala. Wydobrzał, ale już do naszego obozu nie wrócił. Wywieziono go do Jaworzna. Wypadków śmiertelnych nie było. Jeńcy otrzymywali listy i sami mogli je pisać. Z początku nie cenzurowaliśmy tego co piszą, lecz potem kazano nam to robić. Brałem się do cenzury listów, ale przecież nie znałem języka, więc udawałem, że cenzuruję. Z początku jeńcom nie płacono, potem zarabiali jak zwykli pracownicy. Potrącano tylko koszty utrzymania. Resztę pieniędzy mieli w depozycie. Pozostałe pieniądze wydano im przed wyjazdem. W czasie pobytu w obozie mogli kupować drobne rzeczy na tzw. wypiskę. Pieniędzy nie otrzymywali, tylko odliczano im z zarobku na zakupiony towar. Zdarzały się przypadki przedterminowego zwolnienia. Zwykle decydował o tym Centralny Obóz Jeńców w Jaworznie. Gdy byłem komendantem, takich przypadków zdarzyło się kilkanaście. Jak sądzę, zwolnienia wynikły z usilnych starań rodzin.
Obóz mieścił się za drutami. Niemcy wiedzieli, że wcześniej przebywali w nim Żydzi. Była jedna wieża strażnicza, przez cały czas stał na niej strażnik uzbrojony w automatyczny karabin 10-strzałowy. Miał też zapasowe magazynki. Na zimę stawiano mu na „kogucie” piecyk elektryczny. Obóz otaczał podwójny kordon drutów, a pomiędzy tymi ogrodzeniami leżał jeszcze skłębiony kolczasty drut. Przy bramie wejściowej mieścił się posterunek, na którym stał strażnik. Strażnik był też na wieży i kilku w ruchu na terenie obozu. Reszta znajdowała się w wartowni. Było nas czterech strażników i dowódca. Przez całą noc obóz był oświetlony. Z baraku w nocy nie wolno było wychodzić, potrzeby fizjologiczne jeńcy załatwiali do beczki ustawionej przy drzwiach. W każdej sztubie był piec węglowy. Posłanie było takie: siennik ze słomą, koc, zagłówek i prześcieradło. Jeńcy byli kiepsko ubrani, w zimie dostawali szczątki płaszczy, żeby tylko przemknąć do pracy. Ci, którzy pracowali na dworze, otrzymywali kufajkę, ale po zmianie musieli ją zwracać. Mogli starać się o koszulę, spodnie czy bluzę, co wcale nie oznaczało, że dostaną – nam się też nie przelewało. Taki jeniec musiał się zameldować w komendzie po polsku i po polsku prosić o część garderoby.
Od 1948 roku wyżywienie w obozie wyraźnie się poprawiło. Wtedy nie brakowało zupy, chleba i kawy było pod dostatkiem. Kiedy w maju 1949 roku wyjeżdżali do Niemiec, otrzymali walizkę, dwa komplety odzieży, skarpety, buty i jedzenie na drogę. Gdy przyszedł czas odjazdu, z obozu wyszli czwórkami, z czerwonym sztandarem i śpiewali „Międzynarodówkę”. Marszem dotarli do stacji w Rozwadowie, gdzie czekały na nich trzy wagony, którymi wyjechali do Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Obóz przestał istnieć.