Taki tytuł nosi książka Teresy Kowalik-Gąski, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa Sztafeta. Jest to zbiór gawędziarskich opowieści i wspomnień związanych z dawnym Radomyślem. Jest w niej też dużo starych fotografii Radomyśla, którego już nie ma.
Autorka, rodowita radomyślanka, która wyuczyła się na polonistkę na Uniwersytecie Jagiellońskim, przez większość życia mieszkała i uczyła języka polskiego w krakowskich szkołach. Ale zawsze rodzinny Radomyśl miała i ma w sercu. Dziś emerytka, połowę roku spędza w Radomyślu, w rodzinnym domu, drugą połowę w Krakowie. Zapowiada jednak, że wkrótce powróci na stałe do Radomyśla, a do Krakowa będzie wyjeżdżać na krótki czas.
Dziś prezentujemy fragment jednego z rozdziałów jej książki o Radomyślu.
I poszli w bój, matka została
Pułkownik Leopold Kula-Lis wpisał się także i w historię Radomyśla. W lecie 1914 roku, towarzyszył ówczesnemu majorowi, a potem marszałkowi Polski, Edwardowi Śmigłemu-Rydzowi w podróży do naszego miasteczka na zaprzysiężenie radomyskich członków Związku Strzeleckiego, przyszłych legionistów. I radomyski Związek Strzelecki pod patronatem Grona Młodzieży zorganizowali: student Jan Wiktor, znany potem publicysta i pisarz, oraz podoficerowie: Rudolf Marian Krajewski i Wincenty Bednarski. „Strzelców” radomyskich – młodszych i starszych – było ponad czterdziestu. Trzydziestu pięciu z nich, kawalerów (starsi, żonaci zostali wcieleni do armii austriackiej) zaraz po złożeniu przysięgi wojskowej w lesie za miastem przy drodze na Zjawienie wyruszyło na bój w legionach Piłsudskiego, prowadził ich Jasiek Krajewski, uczeń siódmej klasy gimnazjum, syn Antosi.
Młodzież radomyska – powtarzamy za Janem Wiktorem – wychowana w tradycjach powstańczych poszła szlakiem dziadów w 1914 r. do walki o niepodległość. Młodzi wierzyli w tę ideę i gotowi byli oddać życie. Bez znaczenia były dla nich nazwiska przywódców legionowych. Ta młodzież zbiegła z rusztowań, odłożyła młotek, kielnię, waserwagę, aby stanąć w szeregach. Uczniowie gimnazjum odrzucili książki, aby chwycić karabin, spieszyli się, aby przeżyć epos heroicznych walk, ucieleśnić młodzieńcze marzenia w czynie. Nie ma czasu, gdyż wojna prędko się skończy. Nie może nas zabraknąć. Musimy okryć chwałą swoje miasteczko.
I poszli, wielu bez pozwolenia rodziców zdających sobie sprawę, że ich synowie idą „dobrowolnie na więcej niż pewną śmierć”. W skwarne sierpniowe popołudnie odprowadzał ich do Sanu cały Radomyśl. Pożegnanie było bardzo bolesne. Matki wlokły się za synami, załamywały ręce, rozpaczały, płakały, padały do nóg synom, chcąc „zagrodzić drogę do sławy, a może do zgonu. – Wróć, wróć! Ulituj się nade mną”.
Niektóre kryły swój ból, szły mężnie i miały na tyle siły, by mówić: „Oddaję swoje jedyne dziecko, składam je na ołtarzu ojczyzny, najdroższej i jedynej, mój skarb”.
Wielka była rozpacz Antosi Krajewskiej, której dzieci wymierały, nim dorosły, a teraz odprowadzała na wojnę Jaśka, siedemnastoletniego, którego z trudem kształciła w gimnazjum. „Jasiu, Janek, dziecko moje drogie! Gdzie ty idziesz…? Nie upilnowałam cię synku, nie upilnowałam.” Jej krzyk rozpaczy „Jasiu nie opuszczaj mnie, Jasiu ulituj się… Jasiu wróć” towarzyszył Jankowi „Goliatowi” do samego Sanu.
Na promie ukrył twarz w gimnazjalnej czapce i łkał „Odchodzę od matki, a idę ku nieszczęśliwej spętanej Polsce”. Na nic się zdały rozpaczliwe wysiłki matki, by skłonić syna do powrotu do domu. Z Pierwszą Brygadą legionów wymaszerował z Krakowa i za kilka tygodni poległ w walce pod Krzywopłotami.
Nim młodzi wsiedli na prom, wstąpili na Zjawienie, by oddać się w opiekę Matki Bożej Bolesnej i odwiedzili groby swoich bliskich. Julek Krajewski „Bucek” oparł głowę o krzyż powstańczy i zapłakał jak dziecko.
Młodzi wsiedli na prom, przewoźnicy odepchnęli go wiosłami od brzegu. Fale Sanu uderzyły o burtę jakby to łzy rzeki zapluskały, zaszemrały. Kiedy na drugiej stronie Sanu schodzili z promu, żegnały ich jeszcze podniesione ręce matek, ojców, braci i sióstr. – Płaczące matki trudno było uspokoić, te mężniejsze jak mogły, perswadowały, że wojna nie potrwa długo, że chłopcy wrócą na Boże Narodzenie do domów. Nie wrócili, zbroczyli krwią liczne pobojowiska, wielu zginęło bohaterską śmiercią na bitewnych polach. Radomyśl uczcił ich czyn pomnikiem dłuta Franciszka Jaskowskiego umieszczonym w środku Małego Rynku, a jedną z ulic, biegnącą obok lasku, w którym składali przysięgę, nazwano ulicą Legionów.
Rzeźbiarz, rodem z pobliskich Nowin, wykuł w kamieniu piękną postać Chrystusa podnoszącego rannego żołnierza. Powtarzając za Janem Wiktorem: To boleść matek wcieliła się w postać Chrystusa, który umęczonymi ramionami podnosi, dźwiga, aby pomóc, ratować, wesprzeć w drodze do niepodległości, do wyzwolenia ojczyzny droższej ponad wszystkie skarby.
Trudno wyrazić w słowach boleści matki, Salomei Skoczkowej, która na wielkiej wojnie straciła dwóch synów, i Bogusława Skoczka, ówczesnego burmistrza, ich ojca. Chłopcy mieli po 16 lat, gdy zaciągnęli się do wojska. Starszy Mieczysław rozpoczął bojowanie w 1914 roku. Szczepan opuścił matkę bez pożegnania. W liście usprawiedliwiał się: Daruj Mamo, żem bez pożegnania opuścił Cię, bo to dla dobra ojczyzny. Nie płacz Mamo, żem tak młody, bo 16-letni poszedł w bój. Gdyby przyszła chwila, że ja i drugi syn Twój zginie, zostaniesz Mamo w wolnej ojczyźnie, za nas ojczyzna nie zapomni o Tobie.
Obaj zginęli. Ojciec w lutym 1926 roku, przebywający już wtedy w Ameryce w Detroit, otrzymał informację z Ministerstwa Robót Publicznych (Oddział Grobownictwa Wojennego), że śp. Szczepan Stanisław Skoczek plutonowy 9 pułku ułanów 2 szwadron poległ 23 sierpnia 1920 r. we wsi Parchucz powiat sokalski, woj. lwowskie i pochowany w odległości 4 metrów od kaplicy rzymsko-katolickiej a 8 metrów od drogi, a Mieczysław August, sierżant 28 pułku strzelców kaniowskich 2 kompania, poległ 2 czerwca 1920 roku w bitwie pod wsią Borowyja, powiat dzisieński ziemi wileńskiej i w dniu 3 czerwca pochowany na cmentarzu wsi Borowyja. Poszukiwania grobu są w toku.
Skoczkowa nie chciała „zapłaty” za krew dwóch synów legionistów. Kiedy jednak została z trojgiem małych dzieci i bez męża, bo ten wkrótce zmarł w Ameryce, zaczęła czynić starania o zapomogę, daremnie. Stawiam ziemniaki na blachę – żali się – to nie wiem jak wodę osolić. Nie mam grosza na sól, żyję ale jakie to życie, to jeden Pan Bóg wie i niech Pan Bóg broni innych od takiego życia.
Tragiczne życie Salomei Skoczkowej wymownie odzwierciedlają listy do Jana Wiktora i kopie próśb do marszałka Józefa Piłsudskiego, zachowane w „papierzyskach” pisarza zdeponowanych w Bibliotece Jagiellońskiej, a które tu przytaczam.
Kochany Panie Janie
Za pracę i staranie koło mej sprawy proszę Pana Boga, by panu Jasiowi zapłacił. Dziękuję i serdecznie dziękuję za każdą chwilę dla mnie poświęconą.
Treścią listu zmartwiłam się, bo jeszcze miałam nadzieję, że da się coś uzyskać. Tymczasem, jak pan Jaś pisze – to jakbym utraciła prawo o pomoc po synach – a to, że po odmownem nie wniosłam rekursu i że po terminie.
Pomagał mi Staś Krajewski – pewna byłam, że dobrze robi. Było ogłoszenie, że jest prawo wnieść podanie po zaginionych do roku 1930, więc dlaczego moje podanie, wniesione w 1926 r. nazywa się opóźnione. Mam prawo upominać się do roku 1930 i od sprawy nie odstępuję.
Panie Jasiu, przykra to i bolesna sprawa, tyle mi wyszukują zarzutów, by mnie odsunąć od tej małej pomocy – 20 zł miesięcznie, mówiąc, że przeciw ustawie nic nie mogą zrobić. Moje chłopaki 16-letnie nie czekały aż będą musiały pójść, nie patrzały ustawy, lecz chętnie poszli, dali młode życie, krew swoją, wyrzekli się spokojnego życia przy rodzicach, na głód, zimno, śmierć poszli chętnie. Starszy 5 lat nie ustąpił z frontu, bronił do końca, a ja przez ich brak jestem z młodszym rodzeństwem w niedoli.
Dla matki po ochotnikach legionistach nie ma ustawy, by jej, choć w części ulżyć – tą małą cząstką 20 zł, co żebrze już 6 rok i na same znaczki w tej sprawie, soli musi sobie odmówić.
Teraz opiszę Ci Kochany Panie Jasiu, jak drogiemu przyjacielowi moje kłopoty teraźniejsze.
Syn zrezygnował z ostatniej klasy przemysłówki budowlanej, bo nie było środków. Zięć i Stasia są w ciężkich warunkach, zadłużeni, ale chcą pomóc synowi, przyrzekli dać po 50 zł miesięcznie, na dwa miesiące, a tymczasem bym resztki pola starała się sprzedać i dokończyła go (ale pola nikt nie chce kupić) – głoduję. Córka w Lublinie nie ma płaszcza ani letniego ani zimowego, przeziębiła się. Przełożona internatu kazała jej iść do domu – nie masz, co potrzeba, idź, kogo nie stać, niech nie chodzi do szkoły. Ja bezradna, zaniemogłam, tydzień spoczywałam w łóżku.
Trzecie podanie do Izby Skarbowej napisał mi Święchowicz i łożył na pocztę swoje koszty – bardzo on życzliwy, chce mi pomóc. Radzono mi, by udać się jeszcze do Biura Porad Prawnych w sprawach administracyjnych do dra Karola Arca w Krakowie, – lecz on zażądał 30 zł na konto tej sprawy, a tego wypełnić nie mogłam. Może po zakończeniu sprawy zgodziłby się na zapłatę – może Pan Jaś rozmówi się z tym panem Arcem.
Proszę, panie Jasiu, nie opuścić mnie, może by coś dało się zrobić z czasem, (że po terminie). Mówiono mi, że może ustawy są bardzo dogodne, że się każdemu należy, kto stracił na wojnie, bez wszelkich zastrzeżeń.
Ślę Ci Panie Janie serdeczne podziękowania i dziękuję za wszystko dobro.
Kochająca Cię sąsiadka
Salomea Skoczek
Prośba do W.M. Piłsudskiego:
Ojcze Legionów, Ojcze matek po Legionistach wysłuchaj mej prośby.
Straciłam dwóch synów, który starszy Mieczysław 16-letni poszedł do legionów w roku 1914, po minionym roku, w roku 1916, 16-letni Szczepan poszedł do legionów. Poszli z gorącą miłością, którą miłowali ojczyznę, a potem ponad wszystko ukochali swojego wodza. Nie znali służby poza frontem, 5-letni obrońcy frontu do ostatniej chwili życia.
Synowie, jak napisałam kończyli wyższą szkołę w Tarnobrzegu, my kształcili, aby kiedyś gdyby była potrzeba pomogli młodszemu rodzeństwu i rodzicom.
Zginęli, starszy Mieczysław poległ w dniu 2 czerwca 1920 roku, młodszy Szczepan 23 sierpnia 1920 roku. Mój mąż, a ojciec synów z rozpaczy i wiedząc, że już pomocy młodsze rodzeństwo nie będzie miało, licząc lat 56 pojechał do Ameryki, lecz tam zamiast zarobku, śmierć wzięła jego życie. Osierocona, w roku 1925 wniosłam podanie do Izby Skarbowej o pomoc po synach, lecz mi odmówiono, ponieważ lekarz uznał, że mogę pracować. Chora, żylaki pękają i krew upływa ze mnie, tak że muszę na łóżku leżeć, do lekarza nie mam funduszów pójść.
Syn osiemnastoletni, nie mogąc go nigdzie pokierować, praktykował murarstwo i teraz tego nie ma, a on chory na piersi z braku odżywiania. Ten brat legionów dziś ginie.
Ty, ojcze matek Polek legionistów ulituj się nad ciężką niedolą tych, którzy nie żałowali ani krwi ani młodego życia swego w obronie ojczyzny. Niech Ojczyzna odwzajemni się ich rodzinie pomocą, której mi potrzeba, bo giniemy. Ojcze z całą ufnością wołam do Ciebie – ratuj, wspomóż mię w ciężkiej niedoli życia.
Jam gorąca patriotka i wstyd mi, że wołać muszę do ojczyzny o pomoc, lecz ciężko patrzeć na niedolę moich trójki dzieci.
W.M. Piłsudski, ojcze daruj pismo moje, bom analfabetka, sama piszę i wołam ja ostatnia z proszących, pomnij na mnie, wysłuchaj mnie, a Bóg najwyższy błogosławić będzie Twemu imieniowi wieki całe za oddanie sprawiedliwości proszących Ciebie Ojcze w potrzebie.
Z wdzięcznością i nadzieją w duszy czekam w ciężkich chwilach życia pociechy
Salomea Skoczkowa
Radomyśl nad Sanem, dnia 29 lipca 1930 r.
Prośba ta była dołączona do pisma urzędowego skierowanego do J.W. Pana Marszałka Józefa Piłsudskiego, które wpłynęło do gabinetu Ministra Spraw Wojskowych 24 IV 1931 r., nr 4435/1931
Do J.W. Pana Marszałka Piłsudskiego w Warszawie.
J.W.P. Marszałku
Udaję się do Ciebie, ponieważ wiem, że Ty Panie jesteś w stanie spełnić moją prośbę. Jestem wdowa po murarzu, mam na utrzymaniu troje maleńkich dzieci. Jestem bez środków utrzymania, a dzieciom moim chciałabym dać wykształcenie, by byli w przyszłości dobremi i pożytecznemi obywatelami.
Dwóch starszych synów zginęło w 1920 roku w wojnie z bolszewikami. Synowie Ci chodzili do szkół (gimnazjum), co kosztowało majątek. Oni dzisiaj byliby na stanowiskach i daliby mnie i rodzeństwu utrzymanie.
Robiłam starania w zeszłym roku o zasiłek dla synów, to od Annasza do Kajfasza posyłano mnie, tak że starania te o zasiłek kosztowały mnie przeszło 80 zł, które musiałam pożyczyć. Po tych staraniach przysłano mi kartkę z Krakowa (gdzie obecnie są moje papiery), że dostanę zasiłek, wtedy, gdy lekarz uzna mnie 100 % niezdolności do pracy. Lekarz uznał mnie 60 % niezdolności, dlatego nie otrzymałam zasiłku.
Przecież, gdy będę miała 100 % niezdolności do pracy, to i zasiłku nie będę potrzebowała, bo wtedy żyć nie będę.
J.W. Panie Marszałku upraszam o łaskawe i przychylne załatwienie mej prośby.
Kreślę z głębokim szacunkiem
Salomea Skoczkowa
W Radomyślu nad Sanem powiat Tarnobrzeg
30 kwietnia 1931 r. Ministerstwo Spraw Wojskowych poleciło pani Skoczkowej z prośbą wrócić do Izby Skarbowej, Wydział Emerytów i Rent w Krakowie, ponieważ odnoszenie się do Ministerstwa Spraw Wojskowych jest w tym wypadku bezcelowe i powoduje tylko niepotrzebną zwłokę w załatwieniu sprawy samej.
I wreszcie coś drgnęło w marcu 1933 r. S. Skoczkowa napisała do swego sąsiada i dobrodzieja J. Wiktora:
Ministerstwo prosi o uzupełnienie dokumentów. Za starania Kochanego Pana Jasia koło mej sprawy ślę serdeczne, dzięki, bo to wiele wpłynęło na korzyść moją. Niech Pan Bóg najwyższy zapłaci Ci Kochany nam Drogi Rodaku.
Wdzięczna zawsze będzie Salomea Skoczkowa