Lipiec 1980 roku. W tym miesiącu pojawiła się pierwsza fala strajków, nie tak silna jak w następnym miesiącu, ale był to pierwszy zryw wynikający głównie z żądań ekonomicznych. Zwykle mówi się o niej o wiele mniej niż o strajkach na Wybrzeżu, a zwłaszcza w Stoczni Gdańskiej. W Stalowej Woli na początku lipca 1980 roku pierwszy strajk wybuchł w firmie transportowej Transbud.
8 lipca zaczął się strajk w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku. Wkrótce fala strajkowa rozlała się na cały Lublin, tak że 18 lipca pracę w mieście przerwało 79 zakładów. Jak się potem okazało, od 8 do 24 lipca w Lubelskiem strajkowało w różnym zresztą okresie ponad sto zakładów pracy. Ale Lublin nie był odosobnionym przypadkiem; ogniska strajkowe zapłonęły w wielu zakładach pracy całej Polski. Władze utrzymywały w tajemnicy lubelskie protesty. Protesty strajkowe załóg pracowniczych Lublina nie były wkrótce odosobnione, wkrótce zapaliły się m.in. w Ursusie, Sanoku, Włocławku w Warszawie, Poznaniu, Żyrardowie i w innych miastach, de facto na terenie całego kraju.
Bezpośrednią przyczyną pracowniczych protestów było wprowadzenie przez rząd od 1 lipca nowych cen mięsa i rozszerzenie tzw. cen komercyjnych mięsa i wędlin, w sumie wzrost cen żywności. Ceny komercyjne, wyraźnie wyższe od powszechnie stosowanych na wyroby mięsne. Ponadto podaż mięsa i wędlin w dotychczasowych cenach była wyraźnie niższa i nie zapewniała zapotrzebowania społeczeństwa. Podniesiono również ceny w stołówkach pracowniczych, mimo zapewnień, że te nie ulegną zmianie.
Dlaczego?
W Stalowej Woli na początku lipca 1980 roku pierwszy strajk wybuchł w firmie transportowej Transbud, która wówczas w znaczącej części świadczyła usługi transportowe dla budowanej elektrowni w Połańcu. Ten protest został szybko załagodzony odpowiednimi regulacjami placowymi. Ale Transbud był niewielką i dla Stalowej Woli mało znacząca firmą, tak że o proteście jej pracowników właściwie było głucho. Tu liczyła się Huta, wówczas zatrudniająca blisko 21 tysięcy ludzi.
W Hucie powodem do strajku było podniesienie cen na mięso i przetwory poprzez rozszerzenie sprzedaży tzw. komercyjnej po wyraźnie wyższych cenach. De facto była to znaczna podwyżka cen na mięso. Ale drugim powodem do protestu było wprowadzenie w przemyśle maszynowym nowych norm placowych, które były wyraźnie niekorzystne dla pracowników Zakładu Mechanicznego.
Huta Stalowa Wola od kilku lat była znaczącym w Polsce eksporterem przynoszącym znaczące dochody waluty zagranicznej ze sprzedaży maszyn budowlanych. Nowe normy były postrzegane jako niesprawiedliwe i wyraźnie wpływające na obniżkę zarobków. Na dobitkę w Hucie podwyższono ceny w powszechnych na terenie zakładu bufetach i stołówkach pracowniczych. Niezadowolenie było powszechne. Groźba protestu strajkowego wisiała w powietrzu. Do Huty przyjeżdżały pociągi towarowe. Na wagonach znajdowały się wymalowane napisy informujące o strajkach w Lublinie. Tą drogą docierały do Stalowej Woli wiadomości o lubelskich strajkach. Środki masowego przekazu nie informowały o robotniczych protestach.
Już wtedy przed sklepami mięsnymi ustawiały się kolejki. A ponadto wtedy od kilku lat był reglamentowany cukier. Kartki na cukier, jak się potem okazało, były początkiem systemu kartkowego sprzedaży żywności, a w końcu również innych artykułów łącznie z obuwiem i odzieżą.
Pierwsza była narzędziownia
Strajk zapoczątkowała narzędziownia Huty Stalowa Wola 17 lipca 1980 roku. Wtedy ten protest był spontaniczny, nie było jeszcze jego organizatorów. Wkrótce protest rozszerzył się na następne wydziały mechaniczne. Głównymi żądaniami strajkujących były podwyżki płac, lepsze zaopatrzenie sklepów i likwidacja tzw. sprzedaży komercyjnej mięsa i jego przetworów. Gdy poprzez podwyżki płac zażegnano pełzający strajk w wydziałach mechanicznych, wtedy przerwały pracę wydziały hutnicze. Ostatecznie strajk zakończył się 23 lipca, w jego wyniku pracownicy Huty uzyskali korzystniejsze warunki płac. Ale braki aprowizacyjne zamiast maleć zaczęły się stale zwiększać, przed sklepami żywnościowymi zaczęły formować się coraz dłuższe kolejki kupujących. Sprzedaży komercyjnej jednak nie zlikwidowano. Wrzenie nie ustało, nasiliło się w Polsce w sierpniu 1980 r.
Wskutek protestów załogi Huty nie odbyły się uroczystości związane z ówczesnym świętem państwowym, tzw. Świętem Odrodzenia 22 lipca. Tu wyjaśnienie dla młodych czytelników; 22 lipca uznawały był za dzień ogłoszenia manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego zorganizowanego w ZSRR i przez ZSRR. Dzień ten był wtedy świętem państwowym, dniem wolnym od pracy. Był to pierwszy przypadek po wojnie nie fetowania 22 Lipca. W następnym roku również po raz pierwszy nie odbył się pochód pierwszomajowy, wtedy władze komunistyczne obawiały się wystąpienia „Solidarności” przeciw świętu uznawanemu przez ten związek za niepolskie i komunistyczne.
Lipcowa klęska
Lipiec 1980 roku w pamięci mieszkańców Stalowej Woli zapisał się jeszcze jednym, ale innym niż społecznym wydarzeniem. Oddajmy głos reporterowi ówczesnego „Socjalistycznego Tempa”. Oto fragmenty reportażu z tamtego czasu: W piątek 25 lipca 1980 roku San w rejonie Stalowej Woli wyraźnie pęczniał. Woda z trudem mieściła się w korycie. Komunikaty Wojewódzkiego Komitetu Przeciwpowodziowego były coraz groźniejsze. Wylewu rzeki oczekiwano z obawą. Już wtedy w sąsiadującej ze Stalową Wolą pysznickiej gminie wiedziano, że Sanu w korycie utrzymać się nie da. Członkowie komitetów przeciwpowodziowych z Pysznicy i Stalowej Woli wyruszyli w teren, aby ustalić trasę przebiegu wału osłaniającego Sudoły należące do Stalowej Woli i Pysznicę. Ustalono, że zostanie poświecone dwa hektary zboża, aby uchronić ponad siedemdziesiąt. Tego samego dnia za San wyjechały stalowowolskie ładowarki i ciągniki gąsienicowe do pracy nad usypywaniem wałów przeciwpowodziowych. Chłopi czym prędzej wykopywali kartofle, żęli żyto i od razu w to miejsce wjeżdżały maszyny ryjące ziemię i usypujące wały, które miały zatrzymać wodę rozszalałego Sanu. Stalowej Woli chodziło o ratowanie Sudołów, zasańskiej dzielnicy miasta, ale także o ochronę Pysznicy i Chłopskiej Woli, a także Brandwicy, skąd przecież rekrutowało się wielu pracowników Huty.
28 lipca San przedarł się przez przybrzeżne łoziny, wlał się na działki pracowników Huty i z godziny na godzinę zajmował następne uprawy. Powódź stała się faktem, zagroziła wsiom po prawej stronie rzeki. ???
Fala, która nadeszła zalała Chłopską Wolę. Wtedy zaczęła się walka o uratowanie mostu w Chłopskiej Woli na Bukowej. Potem okazało się, ze ochrona tej przeprawy została szczęśliwie uratowana. Ale Chłopską Wolę zalał San. Walka z żywiołem trwała dzień i noc, układano mury z worków z piaskiem, ludzie pracowali bez przerwy. W gazecie po powodzi pisano w reportażu: Chłopska Wola pod wodą, przy moście wóz straży pożarnej, samochód z niżańskiej GS przywozi żywność. Ekspedientka sprzedaje w sklepie otoczonym zewsząd wodą. Strażacy ewakuują starą samotną ???, siano ze stodoły przerzucają na strych, jedyna krowę przeprowadzono do Jastkowic. Ludzie nie chcą opuszczać domostw, bo jakże zostawiać na pastwę losu… Jeden z rolników sklecił nawet tratwę dla krowy i jałówki. (…) Najbardziej zagrożeni przenoszą się z dobytkiem do krewnych. W Brandwicy trwa umacnianie przeciekających wałów; chłopi starym sposobem warstwę gnoju, warstwę piachu na przemian, a na samej górze worki z piaskiem. Rzeka ogarnia już pola, na szczęście tylko część domów jest zagrożona.(…)
Sztab przeciwpowodziowy: 28 lipca godzina 20.50. Ktoś melduje, że w Brandwicy potrzebują worków. „Przecież wysłaliśmy”. Okazuje się, że zostały po drodze w Chłopskiej Woli, tam również były potrzebne. „Doślemy zaraz”. Z radiotelefonu płynie beznamiętny głos: „Stan wody w Rzuchowie 990 cm, w Nisku 674 cm…” Rzeka wciąż wzbiera… Dyrektor kółka rolniczego Bolesław Torba skierował wszystkich swoich ludzi na ochronę 400-metrowego wału w Pysznicy-Olszowcu. Czuwają dzień i noc, padają ze zmęczenia, bo to już czwarta noc. On sam utytłany w błocie przewozi ziemię na groblę. „Mamy jeszcze worki” – mówi, a już z magazynu wydał ponad trzy tysiące… Patrole krążą bez przerwy wzdłuż wałów, przeglądają, czy gdzieś nie przerywa ich woda. „Ta noc będzie najgorsza” – mówi naczelnik gminy Stanisław Pieczonka.
Przybywa wiceprezydent Stalowej Woli Wiesław Pielaszkiewicz z radiotelefonami. Teraz będzie łatwiejsza łączność. „Na kanale czternastym co dziesięć minut możecie się porozumiewać przez dwie minuty” – instruuje.
Choć w Stalowej Woli sytuacja jest niełatwa (obrona prawobrzeżnej nisko położonej dzielnicy Sudoły) miasto daje pomoc sąsiedniej gminie pysznickiej; Huta maszyny, które pracują okrągło całą dobę, ekipy z Huty i miasta bronią wału wzdłuż Sudołów. Nie ma czasu na odpoczynek, ludzie śpią po godzinie, dwie na dobę, drzemią w deszczu gdzie popadnie. Czwarta rano. W Pysznicy wyje syrena strażacka: Ludzi do pomocy trzeba – wołają. – Źle jest w Olszowcu, San atakuje z mozołem usypany wał. Zgłasza się kilku mężczyzn, do nich dołączają z Olszowca, nie czekają na samochód, gonią przez pola, a potem taszczą kilkudziesięciokilowe worki z piaskiem i umacniają zaporę dla wody. Udało się, San nie przedarł się na pola.
Dwudziesty dziewiąty, godzina 20. Komunikat brzmi sucho: „stan wody w Nisku 678 cm”. Do sztabu przeciwpowodziowego płynie komunikat „stan wody stały, wały patrolowane i utrzymane.” Ale godzinę później w Olszowcu znów jest źle; woda wybrzuszyła wał na odcinku 8 metrów. Noszono worki z piaskiem bez opamiętania i znów zażegnano niebezpieczeństwo powstania wyrwy, która byłaby katastrofą dla Pysznicy. Z Sarzyny donoszą, że stan wody obniża się, a więc nadchodzi koniec kilkudniowej walki z żywiołem, ludzie są krańcowo wyczerpani. Henryk Kurzyna, operator ciągnika, nie wiedział o opadaniu Sanu. Krańcowo wyczerpany pracą na okrągło przez dwa dni zasnął niemal po wyjściu z kabiny maszyny. Trzydziesty lipca, 6 rano. Komunikat głosi: „Woda opadła o 15 cm”.
Lipcowa powódź spowodowała zalanie wielu hektarów pól, San wdarł się do kilkudziesięciu zabudowań, ale z czego chłopi byli bardzo zadowoleni? Otóż most w Chłopskiej Woli został uratowany.
Po powodziowych doświadczeniach z lipca 1980 roku przystąpiono do zabezpieczania wałami koryta Sanu. Już potem San nie zagroził wsiom leżącym na prawej stronie rzeki. A lewobrzeżnej Stalowej Woli nie mógł zagrozić, bo usytuowano ją na wysokim brzegu. Tak jak wskazał pierwszy dyrektor stalowowolskiej huty i jej budowniczy Marceli Siedlanowski.