[Zdjęcia] Masywna spracowana dłoń unosi do góry pięciokilowy młot i raz za razem z chirurgiczną precyzją uderza w rozgrzany do czerwoności kawałek żelaza. Metaliczny odgłos stukania w kowadło niesie się po okolicy. Niestety, coraz rzadziej można go usłyszeć.
Dąbrowa, niewielka wieś koło Zaklikowa. To tu mieszka Antoni Misiak, jeden z niewielu rzemieślników w naszym regionie zajmujących się tradycyjnym kowalstwem użytkowym. Nietrudno znaleźć jego dom. Odgłos bicia kowalskiego młota słychać z daleka.
Niewielką kuźnię postawił na podwórzu. W środku ma wszystko co potrzeba – palenisko, młot, no i solidne kowadło. Prądu nie potrzebuje.
– Ja się prawie urodziłem kowalem – opowiada Antoni Misiak. – Nie wszystkich chłopaków to interesowało, a mnie od małego właśnie do tego kowalstwa ciągnęło.
Kiedy wraca wspomnieniami do lat swojego dzieciństwa spędzonego w Broniszowie pod Ropczycami, to przypomina mu się piękna pieśń „Jarzębina czerwona”. – Tam była taka zwrotka „Jeden dzielny tokarz, a drugi kowal – zuch.
Cóż mam biedna robić, podoba mi się dwóch…” – wspomina.
Kilkadziesiąt lat temu, kiedy w wielu w podrzeszowskich wsiach brakowało nawet prądu, kowali było co nie miara. Do jednego z nich regularnie zaglądał młody Antoni Misiak. Oglądał dokładnie jego warsztat, z uwagą śledził wprawne ruchy nadające kształty metalowym elementom.
Miał 13 lat, kiedy w tajemnicy przed rodzicami zrobił swoją pierwszą siekierkę. – Mamo, ja zostanę kowalem – oświadczył pewnego dnia. – Dziecko, tylu kowali we wsi. To jest ciężki kawałek chleba, weź się za coś innego, idź do państwowej roboty – odpowiadała mu matka.
Ukończył zawodówkę, gdzie wyuczył się na ślusarza-mechanika. Kowalstwa nauczył się sam. I większość życia przepracował jako kowal. Przez wiele lat w nasycalni podkładów w Lipie. – Dawniej bez kowala taki zakład by nie istniał – opowiada Antoni Misiak. Robił przeróżne chwytaki i capiny. Kiedy z czasem kowal w nasycalni stawał się coraz mniej potrzebny, przeniesiono go do kotłowni.
Ale wieś potrzebowała kowala. – W latach 90. wiele rzeczy można było już kupić. A wcześniej to nawet gwoździe musiałem wykuwać, dorabiałem klucze do kół – mówi.
Zajmował się głównie kowalstwem użytkowym. Robił podkowy, grabki, motyki, siekiery, piętki do pługa, naprawiał lemiesze, klepał kosy.
Ale gdy z czasem gospodarstwa zaczęły znikać, to i roboty kowalskiej było mniej. – Dzisiaj jestem jak pogotowie ratunkowe. Naprawię koledze nóż do kosiarki, naostrzę siekierę – dodaje Antoni Misiak. – Nie przypuszczałem jednak, że na stare lata przyjdzie mi robić szable i okuwać kosy.
Dzisiaj jak grzyby po deszczu wyrastają przeróżne grupy rekonstrukcyjne. Do inscenizacji potrzebne im toporki, siekierki, miecze czy szable. Niekiedy zamawiają też kosy stawiane na sztorc, na wzór z powstania styczniowego.
Niewielu fachowców potrafi dzisiaj takie rzeczy zrobić. – Teraz w okolicy Zaklikowa nie ma już żadnej tradycyjnej kuźni – mówi pan Antoni. Powymierali, albo zajęli się innym fachem. – Mam już swoje lata, a do młota trzeba mieć krzepę. Na szczęście sił mi jeszcze nie brakuje – dodaje kowal.
W jego ślady poszedł syn Krzysztof. – Kiedy miałem 10 lat to zawsze rano budził mnie jeden odgłos – bicie młota. Nigdy mnie to nie interesowało. Przecież to jest taka ciężka praca, dzisiaj nikomu niepotrzebna – myślałem. Słysząc to bicie przez ileś tam lat, zainteresowałem się tą robotą. W końcu wszedłem do kuźni. Zaczynałem pomagać ojcu. Najpierw robiłem proste rzeczy. Pewnego dnia zacząłem kuć i wyszła mi z tego róża. Od tej pory bardzo mocno mnie to zaciekawiło, odkryłem w tym swoja pasję – opowiada Krzysztof Misiak.
Dzisiaj ma własną kuźnię w Zdziechowicach. W przeciwieństwie do ojca, nie zajmuje się kowalstwem użytkowym, lecz artystycznym.
– Dzisiaj są przeróżne maszyny, techniki. Nie trzeba używać młotka, kowadła ani paleniska. Wszystko wypaczyła technika. Wszyscy stawiają na innowacje. To jest oczywiście przyszłość. A ja się cofnąłem, bo dla mnie najwyższą formą sztuki jest właśnie kowalstwo prymitywne, starodawne, gdzie kowal musiał metal nagrzać, przekuć go i to ma swoją wartość, duszę i co za tym idzie cenę – dodaje.