Dwaj lingwiści z Wielkiej Brytanii i Argentyny podjęli się swego czasu tytanicznej wręcz pracy zbadania, które słowa w powszechnym języku są najpowszechniejsze. Tym sposobem doszli też do słów zwyczajnie wyświechtanych czy tylko okresowo modnych. Odkryli zaskakującą cykliczność, a dziełem swym dali początek krajowym konkursom na słowo roku. W Polsce taki też jest. Najpierw swoje słowo wybiera kapituła złożona z profesorów od języka polskiego, a zaraz potem swój typ wskazują internauci. Ciało profesorskie, m.in. Bralczyk, Miodek i Pisarek, wskazało na „trybunał”. Internauci uznali, że rok 2016 zapamiętamy z „pięćset plus”. Niech tak będzie.
Choć lingwiści próbowali podpowiedzieć „dobrą zmianę”, to internauci od niej stronili. Tu czy tam pojawiały się „Brexit” i „postprawda”, ale nigdzie nie natknąłem się na „nepotyzm”, który z „dobrą zmianą” raczej współgra. Ogłoszenie wyników lingwistycznego konkursu zbiegło się w czasie z konferencją prasową premier Szydło, podczas której została zapytana o koleżanki i kolegów ze swego kręgu, którzy to dorabiają na lukratywnych posadach w spółkach państwowych. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy szefową rządu zdenerwowaną. Nie wdała się w polemikę ze złośliwym dziennikarzyną, tylko hardo odpowiedziała, że ma dużo koleżanek i kolegów. Chcący, albo niechcący dała tym do zrozumienia, że jeszcze nie wszyscy się obłowili. Trzeba będzie trochę spółek dotworzyć.
Pechowo dla trójki ważnych ludzi w mieście średniej wielkości, sięgnąłem wówczas po pewien ogólnopolski tytuł. Tam z kolei była lista „Misiewiczów”. Olśniło mnie wtedy, że przecież słowa wziętego od nazwiska najsłynniejszego dziś młodzieżowca RP nie było w wykazie proponowanym przez kapitułę konkursu, a na liście propozycji internautów znalazło się bardzo głęboko. Dla mnie dziwne, bo właściciel tego nazwiska mógłby zostać okrzyknięty człowiekiem roku ubiegłego. Listę jednak dokładnie przestudiowałem i trafiłem na trzy nazwiska stalowowolskich radnych miejskich, którzy – tylko zdaniem autorów listy „Misiewiczów” – do dobrze płatnych etatów doszli po partyjnych plecach. Radni mieli prawo oblać się pąsem, choć spójrzmy na tę listę z innej strony. Czy gdyby nie dobra zmiana, to w jakikolwiek inny sposób załapaliby się na strony ogólnopolskiej gazety? Ostatecznie to nie lista Macierewicza, tylko Misiewicza, o którym nawet internauci powoli zapominają.
Eugeniusz Przechera