„Prochem jesteśmy i cieniem” – nauczał Horacy. Jego następcy dodali, że jeżeli życie jest szkołą umierania, to śmierć jest szkołą życia. Nauczyliśmy się jedno i drugie traktować z taką samą powagą, może z przechyłem do majestatu śmierci. No bo jak tu być niepoważnym w obliczu kroku do wieczności? Stąd nasze czarne wyobrażenia śmierci, która kończy wesołe życie. Pozostały kir i zaduma nad tym, co jest tam gdzieś. A są tacy, co ze śmierci nawet kpią, uważając ją za brata w niedoli. W sumie, jak ma się coś trafić, to się trafi i po co nad tym rozpaczać.
Rumunia jest krajem szczególnym z wielu powodów. Jest krainą piękną i krajobrazowo bogatą. Tchnie jeszcze pociągającą turystów tajemnicą.
Od wilkołaka na wesoły cmentarz
Gdyby spytać kogoś z nas Lechitów o najsławniejszego Rumuna, jak nic wskazałby na Drakulę. Zwykła postać literacka, ale Bram Stoker zrobił majątek na wampirze z Transylwanii. W szaty krwiopijcy ubrany został Wład Palownik, okrutnik jakich mało. To on miał być wampirem z zamku w Branie. Może faktycznie Palownik był kilka dni w zamku na strzelistej skale, ale to tyle. Legenda Drakuli jednak nie gaśnie i ku uciesze właścicieli biur podróży do Brany ciągną tłumy turystów. Z Polski też.
W drodze powrotnej nad Wisłę już mniej autokarów zjeżdża z autostrady i kieruje się ku granicy z Ukrainą. Zaledwie kilka kilometrów od przejścia granicznego jest wieś Sapanta, o której jeszcze pół wieku temu mało kto spoza Maramureszu słyszał. Maramuresz to kraina rozłożona wzdłuż górnej Cisy u podnóża Karpat. Przez Maramuresz kiedyś tylko się przejeżdżało, zadzierając głowę na góry. Teraz trzeba się weń zagłębić po dziurawym asfalcie żeby zobaczyć niezwykłą nekropolię, która była zwykłym wiejskim cmentarzykiem, a teraz przy wejściu na ten cmentarzyk trzeba kupować bilet. Bo o ile Sapanta jest zwykłą wsią, by nie powiedzieć wiochą z drewnianymi płotami i eternitem na dachach, to Cimitirul Vesel jest miejscem niezwykłym na światową skalę.
Stolarz, malarz i poeta
Z dala widać strzelistą cerkiewkę w centrum wsi. W jej cieniu schował się parafialny cmentarz. Już przed bramą niemałe zaskoczenie, bo cimitriul vesel, to po polsku nic innego, jak wesoły cmentarz. Co wesołego może być na cmentarzu? Dla nas to zwykły brak logiki. Zdanie zmieniamy, gdy po jakimś czasie przekraczamy cmentarną bramę w stronę powrotną. Na pierwszy rzut oka wszystkie nagrobki są takie same, w takim samym odcieniu niebieskiego. To pozór. Każdy nagrobek jest tylko z dala podobny, a w rzeczywistości nie ma żadnego bliźniaka. Zupełnie inaczej, niż na naszych wybrukowanych nekropoliach, gdzie na zimnym kamieniu jest tylko kto niżej leży i ile żył. Taki cmentarny chłód w Sapancie by nie przeszedł.
W Sapancie żył Ioan Stan Patras, stolarz z zawodu wykonywanego, trochę poeta i tyle też malarz. Jemu to rodzina Gherhe Zapacy, który utonął w Cisie, zleciła wykonanie nagrobka, a było to w roku 1935, kiedy Patras miał 27 lat. Zrobił jak umiał; zwykłą drewnianą skrzynką obił ziemny kurhanik, wbijając weń drewniany krzyż ze skromnym dwuspadowym zadaszeniem i drewnianą tabliczką. Żadnego kamienia, ani żelaza. Patras postanowił jednak dodać zmarłemu coś od siebie. Na krzyżu wyrzeźbił jakieś rozety i motywy roślinne, a wszystko barwnie pomalował. To były zamierzchłe czasy i na farby wiejskiego artysty nie było stać. Robił je z tego, co miał pod ręką, żadnej chemii. I pokrył drewniany pomnik kilkoma kolorami, bo tak się godzi. Nieboszczyk miał więc na nagrobku symbolizującą słońce żółć, czerwień biorącą się z pasji, cierpienia i namiętności, zieleń lasów i maramureskich haftów, czerń jak walkę, śmierć i zazdrość oraz błękit, którego na sapanckim cmentarzu jest najwięcej. Kolor ten stał się jakby pieczęcią Patrasa i po latach nazwany został przez ekspertów „Albastru de Sapanta” lub „Sapanta Blue”. Kto nie wie, jak wygląda „alabastru” czy rumuński „blue”, które są symbolem nieba i pozaziemskiego życia, musi do Sapanty się wybrać.
Dusza poety odezwała się w Patrasie, gdy przystąpił do rycia w drewnianej tabliczce, która miała być przybita do krzyża. Znał zmarłego i powolutku rylcem wydłubał to, co pławiący się w wiecznej szczęśliwości robił za ziemskiego życia. Może płaskorzeźba nie była najwyższych lotów, więc u dołu podpisał o co na tym przestrzennym obrazku chodzi. Oczywiście słowa wykończył rymami i tak powstało swoiste epitafium. Był człowiekiem prostym i szczerym, więc ani w płaskorzeźbie, ani w rymach nie skłamał. Wszystko zabarwił i czekał, czy dostanie zapłatę. Nagrobek spodobał się nie tylko nieutulonej w bólu rodzinie. Posypały się kolejne zamówienia i Ioan Patras prawie porzucił stolarkę, oddając się cmentarnej twórczości.
Kronika rymem i obrazem pisana
Na nagrobnych epitafiach Patras oddawał życie zmarłego bez jego pośmiertnego fałszowania. Jak ktoś całe dorosłe życie jeździł traktorem, to jadącego na traktorze go wyrzeźbił i dodał wiersz o ziemskim znoju zmarłego. Nauczycielkę, którą odprowadzała cała wieś na cmentarz wyrzeźbił stojącą przy tablicy. I nie unikał przy tym bolesnej dla pamięci zmarłego i rodziny prawdy, gdy wszyscy wiedzieli, że nieboszczyk stał się nieboszczykiem głównie dlatego, że przez całe życie pił. Patras wyrzeźbił go z ziemskim atrybutem, czyli butelką przy ustach. Przy kleceniu wiersza pro memoria nie był złośliwy, a jeżeli już, to dodawał troszeczkę humoru. I tak doszliśmy do istoty cimitirul vesel.
„Tutaj pod tym ciężkim krzyżem/ Teściowa moja biedna leży./ Gdyby dłużej trzy dni żyła/ Pewnie by mnie wykończyła./ I jak będziesz tu przechodził/ To co byś jej nie obudził/ Bo gdy zaś wróci do domu/Będzie znowu na mnie wściekła./ Dlatego będę zachowywał się dobrze/ Żeby nie wróciła z piekła” – żegnał swoją świekrę przyduszony bólem zięć, kończąc nagrobny wiersz: „Zostań tu! Moja kochana teściowo”. Te epitafia z Sapanty są swego rodzaju lokalną kroniką. Dowiadujemy się z nich wszystkiego o ludziach, którzy już przywitali się ze śmiercią. Kto kim był, kto co kochał lub kto jak zmarł. W tym ostatnim Patras prawie się lubował, odzwierciedlając moment przejścia na drugi ze światów, gdy nastąpiło to w sposób nagły i tragiczny. Pewna Anuta w letni poranek wybiegła po śniadaniu, kierując się do centrum wsi. Z sąsiedniego Negresti-Oas po zakrapianej nocy na motocyklu wracał Aleksandru. Doszło do tragedii i świadkowie widzieli, jak ciało Anuty wzbiło się w powietrze. Patras tak tragicznie zmarłą na grobie wyrzeźbił. Wypadków drogowych na cmentarzu jest sporo, z czego można wnioskować, że w przeciwieństwie do żywych, konie mechaniczne w Sapancie są intruzami.
Idąc od grobu do grobu, jakby przewracamy karty historii i tradycji rumuńskiej wsi. O każdym zmarłym dowiadujemy się tego, co już czas zatarł. Patras odrzucił zasadę, że o zmarłym nie mówi się źle. Był wiejskim kronikarzem w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Bo kto powiedział, że kronikarz to tylko skryba? Był jakby spowiednikiem, bo znał grzechy i przywary sąsiadów, a po ich śmierci decydował, które odpuścić, a które wyłuszczyć na grobie. Sapanta z jego rolą się pogodziła i artysta nie spotkał się z ostracyzmem nawet wtedy, gdy pewnego zamożnego chłopa wyrył tak, jak wszyscy po cichu we wsi mówili, czyli w łóżku u kochanki. W końcu i po Patrasa przyszła śmierć. Spodziewając się kostuchy sam wyrzeźbił sobie epitafium. „Chyba niczego złego w życiu nie zrobiłem. Malowałem, kochałem i troszeczkę piłem” – wyrył swoje credo i został pochowany pod błękitnym nagrobkiem pośród setek innych. Krzyż w ziemię wbijał jego uczeń – Dumitru Pop, który kontynuował dzieło mistrza, nie odchodząc od szkoły Patrasa ani na krok. Gdyby nie zwracać uwagi na daty, rymy Popa niczym się nie różnią od tych kleconych przez Patrasa. „Długo żyłam na świecie, miałam sześć córek, wszystkie kochałam i troszczyłam się o nie. Ioanie, mój mężu, posłuchaj, bo nie mówię źle: Weź żonę, nie zostawiaj pustego domu” – przez Popa testament mężowi zostawiła żona, a że ten uczynił z testamentu dokument publiczny, wdowiec nie miał wyjścia.
Śmierci z uśmiechem patrzyli w twarz
– My Rumuni, jako chrześcijanie, uważamy śmierć za część naszego życia, a „Wesoły Cmentarz” w Sapancie to przykład naszego podejścia do nieszczęść i doświadczeń życiowych, które staramy się traktować z dystansem i poczuciem humoru – powiedziała kiedyś ambasador Rumunii. Ten dystans do kwestii ostatecznych jest zapewne owocem poczucia humoru u Rumunów, a ten jest inny niż u nas, bardziej rubaszny i nieuznający świętości. Chłop rumuński ze śmiercią zawsze był za pan brat. To scheda po wojownikach z przeszłości, którzy przed bitwą zwyczajnie się ze śmierci naigrywali, oczyszczając w ten sposób umysł i duszę od lęku. Tak i dzisiejsi sapantanie inaczej patrzą na śmierć, niż my. Nie chodzą w Dzień Wszystkich Świętych na groby bliskich, ale systematycznie je odwiedzają. Tylko w inny dzień roku, który był radosnym dniem dla zmarłego. Zawsze wcześniej wstępują do cerkwi, z której idą na cmentarz i zjadają przy grobie jakiś posiłek. Tak jakby zmarły ciągle był między nimi, a epitafia na drewnie takiej pogawędce sprzyjają. W sumie „Wesoły Cmentarz” jest jak każdy inny zbiorowiskiem zmarłych, z ta tylko różnicą, że nie śmierć jest w nim na pierwszym miejscu, a życie z jego gwarem, śmiechem, a kiedy trzeba, to i płaczem.
Sapanta długo żyła samotnie ze swoim cmentarzykiem. Odkrył ją pewien francuski podróżnik, który w latach pięćdziesiątych ub. wieku przywiózł zdjęcia z cmentarza, który nie przystawał do majestatu śmierci. Nicolae Ceausescu szczelnie jednak zamknął granice i dopiero po jego śmierci turyści zaczęli odwiedzać wieś z „Wesołym Cmentarzem”, ku uciesze i tak wesołych jej mieszkańców. W 1999 r. Cimititul Vesel został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Sława nie uderzyła sapantanom do głów i jak dawniej są otwarci do przybyszów. Chętnie, a przy kuflu piwa to już bardzo, opowiadają o swoje wsi, o tym co się tu kiedyś działo, a jak ktoś nie rozumie ich maramurskiego dialektu, to zaprowadzą na cmentarz i po kolei na grobach pokażą co i jak było.
By nad grobem nikt nie płakał
My mamy lękliwe podejście do śmierci, która zawsze jest smutna i czarna. Cmentarz zwykle wywołuje ból. W Sapancie jest inaczej. Mieszkańcy tej rumuńskiej wsi dawno temu zrozumieli, że ze śmiercią nikt nie wygra i dlatego zdecydowali się ją oswoić. Odarli ją z anonimowości i dlatego stała się im bliższa, na tyle, że można nawet z niej zakpić. Żyją jak inni, z mniejszymi i większymi grzeszkami, ale tak, by po śmierci nikt nad ich nagrobkiem nie płakał. W wiosce jest małe muzeum, albo bardziej większa izba pamięci Stana Patrasa. Pewien szwajcarski podróżnik po zwiedzeniu „Wesołego Cmentarza” napisał w księdze pamiątkowej: „Życie jest piękne, bardzo piękne! Ale tutaj można zobaczyć, że śmierć potrafi być równie piękna!”.
Jacek Czyż