Stalowa Wola zmieniała się, przekształcała z osiedla na miasto. Te zmiany dokonywały się z pewnością dzięki pomocy Huty, ale to władze miejskie miały w nich duży udział.
Po wojnie budowano domy z piecami kuchennymi na węgiel. Piwnice w blokach służyły do składowania opału, którym był węgiel. Oczywiście potrzebna była tzw. podpałka. Zwykle było to drewno, które rąbano w piwnicach. Zdarzały się kradzieże drewna na budowie.
– Obywatel nie może kupić drzewa na rozpałkę i zmuszony jest pójść na budowę i ukraść deskę, aby miał czym rozpalić – na sesji MRN w 1957 roku usprawiedliwiał drobne kradzieże jeden z radnych.
Potem wprowadzano inne rodzaje podpałki, łatwiejsze w użyciu i nie wymagające specjalnych przygotowań np. lofix. Wystarczało go podpalić przy pomocy papieru i zaraz węgiel się zajmował. Węgiel zwożono zwykle na zimę, wrzucano przez okienka do piwnicy, ale też znoszono wiadrami.
Gaz dla miasta
Ale już w 1954 r. podłączono do sieci gazowej 450 mieszkań, w większości nowo oddanych, w rok później 236 rodzin otrzymało gaz. W latach 1956-1960 gazyfikowano m.in. domy przy ulicach Wasilewskiej, Hutniczej, 1 Sierpnia, Podleśnej, Nowotki. Nie zawsze gazyfikacja przebiegała bez zgrzytów. Sprawą, która wywołuje u człowieka złą krew i niezbyt pochlebną ocenę Waszej działalności jest gaz, który według ustalonych kryteriów przez Was Szanowni Ojcowie nie każdy może posiadać. Po cóż buduje się rurociągi uliczne, doprowadza rury do piwnic, wydaje moc pieniędzy, zaślepiając kolanko rury, plombując go. Zapewne chodzi o te pięćset złotych z każdego mieszkańca, których zadeklarować nie chcą mieszkańcy, bo i jakże, tym po przeciwnej ulicy, sąsiadom zakładało się za darmo, a teraz płać, bo jak nie, to nic nie będziesz miał. Mam tu na myśli ulicę Wolności, gdzie w tak sprawiedliwy sposób podjęto decyzję – stwierdzał z ironią czytelnik gazety zakładowej Huty w 1960 roku. Największe nasilenie prac przy gazyfikacji miasta odnotowano w latach 60. W 1962 roku zbudowano magistralę gazową, potem rozbudowano gazociągi w mieście. Gaz wprowadzono pod koniec lat 60. do osiedla domków dawnej kolonii TOR. W latach siedemdziesiątych kwestia instalacji sieci gazowej w blokach wcześniej wybudowanych przestała istnieć. Ale w wielu mieszkaniach lokatorzy na wszelki wypadek zostawiali piece kuchenne instalując zwykle dwupalnikową kuchnię gazową. Gazu nie doprowadzono do pławskich domów, a także do wielu prywatnych w samym mieście.
Więcej światła
Stalowa Wola miała światło elektryczne od początku istnienia. I Pławo przyłączone do miasta również miało prąd elektryczny. Tylko Chyły, mimo bliskiego sąsiedztwa Elektrowni wciąż świeciły lampami naftowymi. W dodatku mieszkali tam pracownicy stalowowolskiej siłowni. Gdy władze miejskie zwróciły się do państwowej firmy, aby przyjęła zlecenie na elektryfikację Chyłów, jej dyrektor odmówił i powiedział, że w tych czterdziestu domach mogą jeszcze przez trzy lata świecić kagankami. W czerwcu 1956 roku radny Kazimierz Grąz postulował, aby donieść do władz centralnych na sposób załatwiania sprawy przez dyrektora firmy elektrycznej. Ale tego nie zrobiono. Dyrektor miał wystarczająco dużo zleceń i nie chciał zajmować się drobnymi robotami. Ostatecznie Chyły elektryczność otrzymały jednak jeszcze w 1956 roku.
Miasto w latach 50. było kiepsko oświetlone. Radna MRN Zofia Brymora stwierdziła wręcz, że w Stalowej Woli latarnie uliczne świecą się tylko na 1 maja i 22 lipca, a przez cały rok panują egipskie ciemności. Zdarzało się, że na mało ruchliwych ulicach w nocy płonęły latarnie, a na uczęszczanych było ciemno. Narzekano na oświetlenie przy Zakładowym Domu Kultury. W ciemności podchmieleni chuligani wszczynali awantury pod restauracją „Robotnicza” (potem „Arkadia”). Mimo napraw instalacji elektrycznej znajdowali się tacy, którzy ja uszkadzali, żeby mrok okrywał plac przed ZDK i sąsiadującą z nim restauracją. Nagminne były zwłaszcza w latach 50. wyłączenia prądu elektrycznego. Dotykały one bez wyjątku całe osiedla, ba, wyłączano prąd nawet w zakładach produkcyjnych, w tym także w niektórych wydziałach Huty.
Za oświetlenie miasta odpowiedzialna była firma „Energozbyt”, która także pobierała opłaty za zużycie prądu przez mieszkańców. Nie miała jednak materiału do budowy oświetlenia. Wtedy przewody elektryczne ciągnęły się od słupa do słupa nad ziemią. W nocy paliły się, jeśli były sprawne, normalne żarówki.
W latach 60. sytuacja zmieniła się radykalnie. Zaczęto zmieniać oświetlenie na efektywniejsze. Przystąpiono do zmiany ulicznego oświetlenia w dzielnicy robotniczej, nie zapominając o urzędniczej, gdzie awarie zdarzały się znacznie rzadziej. Instalowano światła jarzeniowe, m.in. przy ulicy Hutniczej, Czarnieckiego, Żwirki i Wigury. Pod koniec lat 60. reperowano oświetlenie w klatkach schodowych i w piwnicach. Ale nawyki wandalskie ujawniały się w niszczeniu żarówek, kontaktów. W 1973 roku przystąpiono do unowocześnienia ulicznego oświetlenia. Sprowadzono metalowe słupy, zainstalowano lampy, ale przewody elektryczne już doprowadzano pod ziemią. Wiszące kable nie wiadomo kiedy zniknęły ze stalowowolskich ulic. Instalowano nowocześniejsze lampy halogenowe, zastępując nimi poprzednie- rtęciowe. Przy ulicy Staszica przebudowano całą linię oświetleniową instalując lampy parkowe. Powoli zanikały niszczycielskie zwyczaje, objawiające się zwłaszcza u młodych ludzi, rozbijania lamp ulicznych.
Walka z piaskami
W 1956 roku w Stalowej Woli powołano administracje leśną. Na prośbę PMRN, Instytut Leśnictwa z Warszawy skierował do pracy w Stalowej Woli swojego pracownika, inżyniera Jerzego Wiśniewskiego. Nowo przybyły fachowiec zajął się Zakładem Zieleni Miejskiej i lasami komunalnymi. Postawił sobie za zadanie ujarzmienie lotnych piasków, które dawały się we znaki mieszkańcom miasta. Wdzierały się do mieszkań, zasypywały trotuary, jezdnie, smagały przy wietrze twarze, wpadały do oczu. Do miasta zaczęto nawozić gliniastą glebę, torf, próchnicę. Siano na nowym podłożu trawę i sadzono drzewa. W pobliżu ulic Hutniczej i Wasilewskiej (dziś Ofiar Katynia) zaczęto urządzać ogród jordanowski. Zasadzono tam drzewa liściaste, podobnie jak wśród sosen na wzniesieniu obok Liceum Ogólnokształcącego i dalej w kierunku Ozetu. Drzewa liściaste posadzono także w urządzanym parku między torami kolejowymi, ulicą 1 Maja (dziś ks. Popiełuszki), Waryńskiego (dziś ks. Skoczyńskiego) i Mickiewicza. Urządzono wiele trawników, wtedy też w miejscach dzikich przejść pojawiły się tabliczki z napisem „Przejście dla osłów”. Piaski powoli ujarzmiano. W ostatnich latach, szczególnie w ostatnich miesiącach ojcowie miasta przeznaczyli poważne fundusze na zazielenienie Stalowej Woli. Roboty było bardzo dużo. Na lotnych piaskach żadna trawa nie utrzymywała się długo. Trzeba było wywozić piasek, a w jego miejsce sypać ziemie. Dzięki zrozumieniu mieszkańców, a szczególnie młodzieży, zazieleniono ulice i skwerki. Dziś trudno poznać takie ulice jak W. Wasilewskiej, Staszica, Mickiewicza, plac przy ulicy Mickiewicza, czy przed ZDK lub Nowotki… Obecnie nadszedł czas sadzenia drzew. Wielka akcja jaka niebawem rozpocznie się nie może ominąć żadnego mieszkańca Stalowej Woli, żadnej szkoły, drużyny harcerskiej, grupy działania ZMS. Tak jak braliśmy udział w zakładaniu zieleńców przy ulicach i blokach, tak teraz wszyscy bierzmy udział w zadrzewianiu miasta – w 1961 roku agitowała gazeta zakładowa „Socjalistyczne Tempo”.
Walka z lotnymi piaskami zakończyła się w połowie lat 60. Stalowa Wola stała się zielonym miastem. Na przełomie lat 1970/71 zrodziła się w Stalowej Woli inicjatywa urządzenia dużego 16-hektarowego parku. W czerwcu 1971 roku powołano blisko trzydziestoosobowy komitet organizacyjny. Uproszczoną dokumentację na park wykonał Jerzy Wiśniewski. W pierwszym etapie na jednym hektarze miedzy ogrodzeniem szpitala miejskiego a stadionem „Energetyka” zamierzano urządzić park z krzewami, alejkami, drzewami. Już wykonano pierwsze prace i to w ramach czynu partyjnego, modnego w latach 70., ale na tym poprzestano. Teren parku przyłączono potem do ogrodu szpitalnego. Parku nie zdołano urządzić, nie starczyło po prostu pieniędzy a i zapotrzebowanie na takie miejsce nie było aż tak wielkie. Na miejscu, gdzie przewidziano park dla miasta, pod skarpą niedaleko szpitala, rozpościerały założone przez Hutę jeszcze w latach czterdziestych trzy stawy rybne. Istniały niecałe dziesięć lat. Gdy ryby zachorowały, zlikwidowano ich hodowlę. Stawy stały się ośrodkiem sportów wodnych; pływanie, kajaki. Ale wkrótce okazało się, że ich sąsiedztwo może być szkodliwe dla pacjentów pobliskiego szpitala i stawy zlikwidowano w drugiej połowie lat 50.
W 1969 roku w dolinie Sanu, na dawnych pławskich polach wytyczono pierwsze działki pracownicze. Najpierw Huta przydzieliła je swoim pracownikom, potem dołączyło miasto. Urządzanie działek szło sprawnie, po dwóch latach, jak stwierdził przewodniczący Pracowniczych Ogródków Działkowych Piotr Paterek, zainstalowano 200 studni dwutłokowych, utwardzono żużlem drogi dojazdowe, ogrodzono cały teren ogródków. Potem przydzielono następne działki, w końcu gdy zabrakło ziemi, wytyczono nowe działki na prawym brzegu Sanu.
Komunalne zmiany
Stalowa Wola była wcale dużym organizmem miejskim. Musiała mieć własne wysypisko śmieci. Zlokalizowano je w rejonie dzielnicy składowo-przemysłowej, wśród karłowatego lasu, niedaleko szosy biegnącej z Rozwadowa do Bojanowa. Istniało tam do czerwca 1972 roku. Wtedy przeniesiono je do wyrobiska po piasku eksploatowanym przez „Kolbet” przy szosie prowadzącej ze Stalowej Woli do Tarnobrzega. I tym miejscu zostało na długie lata.
Przez długie lata stalowowolski cmentarz, utworzony w maju 1944 roku, nie miał ogrodzenia. Gdy zakupiono siatkę na ogrodzenie, okazało się, że są inne ważniejsze potrzeby. W końcu lat pięćdziesiątych zdołano wreszcie ogrodzić plac cmentarny, nawet skonstruowano i zmontowano ze stali bramę wejściową. Wtedy już myślano o domu przedpogrzebowym. Na cmentarz kondukt szedł 2,5 kilometra, z kościoła św. Floriana. Ale ten zamysł zrealizowano dopiero w kilkanaście lat później, zresztą przy dużym finansowym udziale Huty i tamtejszych związków zawodowych.
W mieście na początku lat 70. były dwa hotele; jednym zarządzała gospodarka komunalna, drugim Huta. Pierwszy znajdował się przy placu Wolności, drugi był domem gościnnym Huty przy ulicy Obrońców Stalingradu. Oba mogły dać nocleg nieco ponad stu osobom, przy czym „Hutnik” (tak się nazywał hotel Huty) kwaterował przeważnie ludzi, którzy przyjeżdżali do Huty w delegację. Hotel przy ulicy Wolności zasiedlili urzędnicy Urzędu Miasta, „Hutnik” nadal funkcjonuje, choć wyrosła mu mocna konkurencja. Ponadto w mieście istniały hotele robotnicze, najwięcej miała ich Huta i o najlepszym standardzie; pięć przy ulicy Wasilewskiej i jeden przy ul. Metalowców. Ale te praktycznie nie były udostępniane osobom spoza Huty. Mieszkali w nich pracownicy tego największego zakładu. Zresztą były pod jego administracją. Dziś Huta nie ma ani jednego hotelu pracowniczego. W ogóle instytucja hoteli pracowniczych umarła.