14 maja w radomyskim urzędzie gminy w czasie nocy bibliotek odbędzie się prezentacja najnowszej książki Teresy Kowalik-Gąski zatytułowanej „Nasz stary nadsański Radomyśl”. Autorka, rodowita radomyślanka, długoletnia polonistka w krakowskich szkołach, opisuje w formie gawęd stary Radomyśl, opowiada o ludziach, którzy już odeszli, a którzy tworzyli niezwyczajną atmosferę tego miasteczka. Stamtąd wywodzi się sporo ważnych postaci, jak ks. Eugeniusz Okoń czy bardzo znany przedwojenny i powojenny polski pisarz Jan Wiktor.
Teresa Kowalik-Gąska opowiada o sprawach tragicznych, wesołych, śmiesznych, zapomnianych, o czasach, które już nie wrócą, a o których warto pamiętać i wspominać. Dziś prezentujemy jeden z fragmentów radomyskich opowieści Teresy Kowalik-Gąski.
Radomyskie bajdy
Od zawsząd kuźnią radomyskich bajd, powiedzonek, historyjek był „Koniec” – Mały Rynek, Jurdyka i Pod Św. Janem. W „Końcu” na językach roznoszona była najczęściej Cześka Maciurzyńska (Gluciorka), żona Jaśka „Machaca”. Chyba bardziej pechowej radomyślanki nie było. Szła „na tarninki” do Rozwadowa na jarmark (16 km) boso, bo buty oszczędzała. Przed Rozwadowem chce je wsunąć na nogi, a tu pod pazuchą jest tylko jeden, drugi zgubiła po drodze. Innym razem kupiła w Rozwadowie prosiątko, niosła w worku. Doszła pod dom w Małym Rynku, a prosiątko przestało oddychać, zdążyło się udusić. A jeszcze innym razem kupiła duży gąsior szklany na wino z żyta, doniosła go szczęśliwie pod dom. Sięgnęła po klucz leżący na „oberlichu”, wypadł jej z rąk, stuknął w gąsior i po gąsiorze.
Sporo młodzieży wokół siebie gromadziła w „Końcu” stara Kawalcowa, akuszerka. Chętnie wróżyła z kart, niejednej obiecywała przystojnego bruneta o włosach blond. Mało kto dziś wie, że Kawalcowa za flaszkę wódki „sprzedała” swojego drugiego męża, Krauzowicza. A było to tak: Kawalcowa, jak przystało na akuszerkę, zawsze była w drodze, dzieci przecież wciąż się rodzą. Szła do przodu „prosto”, wracała „krzywo”, na wieś jechała na wozie siedząc, wracała leżąc. Nie miała czasu zajmować się swoim drugim chłopiną, niezbyt pozbieranym. Pewnego dnia odwiedziła ją przyjaciółka z Woli i – gadu-gadu – aż doszły do rozmowy o chłopach. Ta z Woli zaczęła narzekać, że jej samej ciężko, bo krowy trzeba paść, sieczki im urżnąć, ziemniaków usiekać, świnie nakarmić, konia na pastwisko wyprowadzić, trawy usiec, drzewa narąbać. A tobie, Maniu, po co chłop, jak nie gospodarzysz – a na to Kawalcowa: To postaw flaszkę i weź go sobie. Wolanka tak zrobiła, jak zaproponowała Mania. Flaszkę postawiła, wypiły, chłopa też uraczyły okowitą, zapakowały na wóz i pojechał na Wolę. Z jego pomocy w gospodarce Wolanka cieszyła się jeszcze kilkanaście lat. A Kawalcowa szybko zapomniała, że była Krauzowiczową.
Powszechnie znanym dżentelmenem spod Św. Jana był Rumciu Laskowski, elegancki pan, murarz i szewc. Laskowskiemu warto było dać buty do naprawy, bo wracały tak wyglancowane, że służyć mogły za lusterko. Od czasu do czasu potrzebne mu było kilka dni zwolnienia lekarskiego, bo w domu koszenie siana, żniwa, kopanie ziemniaków, a żonie i siostrze należało pomóc. Poszedł więc do lekarki, zapatrzył się na jej nogi – Pani doktor, ależ pani ma nogi, piękne – i trzy dni wolnego dostał. Na drodze spotkał Zdziśka Sowę, zachwalał mu lekarkę, co za kobieta, dobra, wspaniała. Zwolnienie się skończyło, robota w polu nie. Laskowski znowu idzie do lekarki. Tym razem nie dostał ani jednego dnia wolnego. I znowu spotkał Zdziśka i ze złością wykrzyczał: Mówię ci, Zdzichu, co za wstrętna, brzydka baba ta doktorka, brzydsza od twojej Janki.
Laskowski nie mógł przeboleć, że jego brat Kacper nie ożenił się z Manią Święchowiczówną, ładną i bogatą panną, córką nadzorcy wałów nadsańskich. Ponieważ w Krakowie mieszkałam z tą panią, więc ile razy mnie spotkał w Radomyślu, to mi kładł do głowy: Widzisz, Tereniu, jaki głupi był ten mój brat, taki dom puścić. Rzeczywiście, Święchowiczowie mieli piękny, murowany okolony ogrodem dom, wtedy na skraju miasta w pobliżu kościoła.
Kacper ożenił się z Luńcią Maciurzyńską, mimo że ładnego domu nie miała, ale była przystojna i dobra. Z kolei Franek Wiktor zrezygnował z 5 tysięcy – tak naprawdę z 3 tysięcy – dolarów. A stało się to tak: Z Warszawy – pisze do brata Janka – pojechałem do Radomyśla, gdyż mi Kubek Krajewski mówił, że są świeże dolary tam, gdyż przyjechała z Kanady córka po Borgiorzu z Ćwierci, była tam 19 lat, mając lat 13 jak wyjechała z Radomyśla. Wcale jej nie znałem, ale się złakomiłem na dolary, gdyż Kubek upewniał, że ma pięć tysięcy. Trochę mnie zawód spotkał, gdyż po pierwsze, że jest straszliwie brzydka, a po drugie nie pięć, ale może koło trzech tysięcy. Podczas pobytu w Radomyślu starałem się jej przypodobać i dlatego paszport sobie na sześć miesięcy przedłużyła, a miała odjeżdżać w lipcu (1932 r.) z powrotem do Kanady, gdyż jest tamtejszą obywatelką. Morowa jest i przebiegła, ale Helena Myszkówna chciała ją naciągnąć i dlatego wywlekła ją do Warszawy na kilka miesięcy, ale się nie dała. Przyobiecała mi, że coś z tego będzie, ale chce mnie lepiej poznać i dlatego ma przyjechać do Kobrynia, a potem do Zakopanego. Namawiałem ją, aby jechała do Szczawnicy, ale obawia się, że tam jadą sami chorzy to boi się, aby się nie zaraziła.
A w październiku: Zdaje mi się, że nic z tego nie będzie z p. Ż., idyjotka, i nic więcej, a nieco później: Z tą idyjotką dałem spokój, niech sobie małpa jedzie do Ameryki. I skończyła się Franka miłość do dolarów. Nie przyznał się jednak damie kanadyjskiej, że ma ośmioletniego syna z pewną kobietą, której obiecywał, że go wykształci, a jak nie, to dostanie morgę pola; obiecywał, pocieszał, że chłopakowi krzywdy nie zrobi; dokąd się nie ożenił, to obiecywał i na dziecko coś dawał. Gdy się jednak ożenił, to i obiecywać przestał. Ożenił się dość późno z zupełnie biedną dziewczyną, ale dobrą, pochodzącą z jedynej rodziny katolickiej w Antopolu na Kresach.
Ona biedna, a ja nieprzygotowany – a na ten cel trzeba coś pieniędzy, ślub skromny bez wesela, ale pieniądze potrzebne na podróż – tam (do Horodeczna na ślub) i do Radomyśla. (…) Ożeniłem się i jesteśmy w Radomyślu razem. Trudno, musiałem się ożenić, bo mi się zdawało, że chodzę bezdomny jak Felinek. Michałowi i Maryni Adela się spodobała, zresztą jeżeli już weszła między nas, musimy ją szanować jak swoją, bo nasza jest. Szczęście małżeńskie Franka trwało krótko, w 1942 roku został rozstrzelany przez Niemców.
Poczciwym mężczyzną w „Końcu” był Jędrek Kowalski, zawsze gotowy do usług swojej żonie, Helci. W każdą sobotę słyszał polecenie Helci: Jędruś, ja idę na pole, a ty wyszoruj podłogę, na podłogę połóż worki, a na worki gazety. Na to Jędruś: Helciu, a czy nie mogę od razu rozłożyć na podłodze tych worków i gazet.
Nie na każdym podwórku radomyskim była studnia. Sąsiedzi, właściciele studni, pozwalali czerpać wodę do pojenia krów i koni. Łucka Chmielowcowa korzystała ze studni u Dwórnickich. Właściciel studni zerknął kiedyś na krowy zza płotu i poważnie rzekł: Cholery, na mojej wodzie krowy wypaśli.
U Chmielowców były też konie. Gospodyni wyjechała, nakazując parobkowi surowo: Daj koniom jeść i napój je. Po przyjeździe pyta: Konie jadły? – Jadły. – Piły? – Piły. – A kto widział? – Drugi koń.
Niejeden mężczyzna w Radomyślu zaglądał do kieliszka, zwłaszcza w sobotę i niedzielę. Jeżeli „zawieruszony” żonie za gderanie obiecywał, że „dostanie”, to wystarczyło o tym zgłosić na posterunek. Żandarm pijaczynę na 24 godziny zamykał w kozie, w Harendzie. Żona miała spokój, ale musiała mężowi do kozy nosić jedzenie i picie. Bednarski pijany wrócił do domu. Matka rzuciła się z córką do bicia mówiąc: Nie bij ojca tylko pijaka. Kiedy indziej syn zbił ojca pijaka i wlókł go do stodoły. W połowie drogi pijany się zerwał – i woła: „Synu dość”. Ja ojca ino do tego miejsca przywlógem. Staremu Wojtali na łożu śmierci dali łyk wina, a on na to: Całe życie przeżyłem i nie wiedziałem, że to takie dobre, co Wicek Mazurek skomentował: Trzeba w życiu wszystkiego spróbować, bo na to Pan Bóg dał niedzielę, by po tygodniowym trudzie, pomodliwszy się w kościele…
Byli legioniści powtarzali sobie historyjkę przywleczoną ze Szczawnicy, a tam opowiadał ją bohater spod Monte Cassino. Generał G. gniewał się na żołnierzy frontowych. Cóż to, dwóch zabitych w ciągu 10 dni. To niesłychane. Gdzie pogarda śmierci? Co powie historia. – Melduję posłusznie – sprężył się żołnierz – Panie generale, w dupie mam historię, kiedy mnie wszy gryzą. A wszyscy pomyśleli: jeżeli chcesz być taki gieroj wobec historii, to leć pod kule i daj sobie gnaty połupać. A my cię będziemy czcili – oto bohater. Lepsza zupa w menażce niż wieńce na grobie i chwała po śmierci.
Nieprawdopodobne historyjki opowiada się jeszcze w Radomyślu o ostatniej burmistrzowej, Stefci Krajewskiej, „Jasiunciowej”. Do Radomyśla przybył nowy nadleśniczy. Urzędowanie chciał zacząć od kurtuazyjnej wizyty u burmistrza. Nie zastawszy go w domu, wręczył burmistrzowej wizytówkę, a ta na to: Niech pan to tu położy. Jak mąż przyjdzie, to pieczątkę przystawi. Zawsze myliła Wianeckiego z Kwiateckim. Burmistrz z tego powodu nie mógł się domyśleć, który u niego był, a burmistrzowa zawsze ze spokojem mu wyjaśniała: Jasiu, nie denerwuj się, nieważne kto był, Wianecki czy Kwiatecki, przecież Wianecki z kwiatecków, a kwiatecki na wianecki.
Śmiano się, że „Jasiunciowa” zgubiła spódnicę i rzeczywiście, kiedyś do domu przyszła bez spódnicy. Dzieci, a miała ich bez liku, krzyczą: Mamo, mama nie ma spódnicy. – O, widzisz ty – rzekła spokojnie – widać opadła mnie na Rynku.
Synowie burmistrzowej przyjaźnili się z braćmi Krajewskimi z Sandomierskiej. O określonej godzinie opuszczali kolegów, nawet w czasie najlepszej zabawy i pędzili do domu, bo nie mogli się spóźnić na posiłek. Zdarzało się, że nie zdążyli, wtedy taka była rozmowa z matką: – Mamo, jestem głodny. – A czegóż żeś ty głodny? – – Bo nie jadłem obiadu. – To czegoś nie jadł? – Bo mnie nie było. – A, to trzeba było być.
I najczęściej powtarzana anegdota o burmistrzowej podróżującej do swej córki Mani. Na stacji zbydniowskiej prosi o bilet kolejowy. – Dokąd? – pyta kasjerka – Do Mani. – Jakiej Mani? – denerwuje się kobieta w okienku. Na to burmistrzowa: – Jak to, do jakiej Mani. Do Mani, mojej córki. Kasjerka syczy: – A to gdzie ta córka mieszka? – To pani nie wie – jak zawsze ze spokojem mówi Krajewska – że Mania mieszka w Rabce.
I kończę to moje bajanie na ostatniej burmistrzowej, która też ma wkład w moją edukację, bo ona mnie nauczyła, że Kolumb odkrył Amerykę w 1492 r. – byłam wtedy uczennicą klasy II szkoły podstawowej. Z burmistrzową Stefanią Krajewską Jasiunciową odszedł też bezpowrotnie stary Radomyśl – miasto dawniej mieszczące się na dłoni – ale jednak herbowe.