Już prawie od ćwierćwiecza organizowany jest maraton nad Jeziorem Bodeńskim. W tym roku wyzwania przebiegnięcia 42 km i 195 m podjął się biegacz i triathlonista Stalowowolskiego Klubu Biegacza, Piotr Rochowski.
– Leżące u podnóża Alp Jezioro Bodeńskie to według Wikipedii rezerwuar wody pitnej dla ok. 4,5 mln ludzi z rocznym poborem ok. 180 mln metrów sześciennych, na styku największych trzech państw niemieckojęzycznych: Niemiec, Austrii i Szwajcarii. Dodam, że w tym ostatnim kraju niemiecki nie jest jedynym językiem urzędowym. Także francuski, włoski i niektórych kantonach Kantonach retoromański, spadkobierca łaciny. Dlatego stwierdzenie, że w danym rejonie mówi się po niemiecku jest niejednokrotnie na wyrost ‒ dialekty są tak niezrozumiałe, że w niemieckojęzycznych programach telewizyjnych i radiowych niektórych rozmówców trzeba tłumaczyć z „ichniejszego” na ogólnoniemiecki – rozpoczynamy naszą rozmowę o swoim starcie w Szwajcarii, Piotr Rochowski – od kilkunastu lat… „uzależniony” od biegania, wieloletni nauczyciel języka niemieckiego w Centrum Edukacji Zawodowej w Stalowej Woli i tłumacz.
No border, no limit. Bez granic, bez ograniczeń
– Większość pewnie pamięta piosenkę zespołu Ich Troje „Keine Grenzen” i po „zaliczeniu” maratonu Trzech Krajów, mogę tylko potwierdzić, że słowa tekstu tego przeboju nie są tu fikcją literacką – kontynuuje swoja wypowiedź reprezentant Stalowowolskiego Klubu Biegacza. – Przebywając trasę maratonu trudno zorientować się, w którym państwie się akurat biegnie. Gdzieniegdzie stoją jakieś tabliczki informacyjne, na chodniku albo ścieżce rowerowej narysowana jest jakaś linia, ale tak naprawdę informację o przekroczeniu granicy uzyskuje się od operatorów telefonii komórkowej. Jedyny wyraźny symbol graniczny na trasie, to szyld na budynku szwajcarskiego urzędu celnego – pamiętajmy, że Konfederacja Szwajcarska nie jest członkiem Unii Europejskiej – obok którego się biegło. Sam urząd był zresztą zamknięty tego dnia.
Start w mieście noblistów
Podróż nad Jezioro Bodeńskie nie było dla pochodzącego z Poznania mieszkańca Stalowej Woli wielkim przedsięwzięciem, skomplikowanym pod względem logistycznym. Wsiadł do autobusu na stalowowolskim dworcu i po 24 godzinach był na miejscu. Sprawdziliśmy, że można jeszcze szybciej, z tą samym przewoźnikiem. Start o 11.30 i nazajutrz o 7 rano na południu Niemiec, w Bawarii, konkretnie w Lindau. Na linię startu usytuowanej na wyspie Starego Miasta można dostać się środkiem komunikacji publicznej: autobusem, pociągiem lub statkiem. Start następuje w porcie, który pamięta jeszcze panowanie rzymskie nad tym regionem.
Ciekawostką jest natomiast fakt, że to właśnie w Lindau rokrocznie spotykają się laureaci Nagrody Nobla z naukowcami z całego świata. W tym roku w 73. Lindau Nobel Laureate Meeting poświęcony był głównie zagadnieniom z dziedziny fizyki. W spotkaniu wzięło udział 40 noblistów i ponad 650 młodych naukowców z 93 państw. Odbywało się ono trzy miesiące przed maratonem.
Piwo, herbata i krowie dzwonki
– Na początku było lekko, a sam bieg przypominał raczej wielonarodowy spacer towarzyski – śmieje się Piotr Rochowski. – Po 10 kilometrach biegu asfaltową alejką wzdłuż jeziora, wybiegliśmy do austriackiej Bregencji, mijając Festspielhaus. To coś w rodzaju domu kultury, ale w większej skali. Jest tam amfiteatr, w którym odbywają się słynne festiwale. W tym roku pod względem pogodowym był to najtrudniejszy odcinek zawodów. Temperatura niewiele ponad 10 stopni i silny wiatr od strony jeziora, a także wiszące nad okolicą chmury nie napawały optymizmem. Połowa dystansu jeszcze w Austrii. Warunki biegu polepszają się, bo trasa wiedzie wśród zabudowań i drzew, więc wiatr jest mniej odczuwalny. Na trasie było wiele punktów odżywczych i z całą pewnością pomagały w krótkotrwałej regeneracji. Na stołach stała do wyboru: woda, cola, izotoniki, ale wielu decydowało się na ciepłą herbatę – ewenement na tego typu imprezach. Można też się było posilić: banany, ciastka, suszone owoce, pomarańcze. Kto chciał, to mógł przekazać organizatorom w przeddzień swoje „wiktuały”, do ustawienia na trasie. Również mieszkańcy mijanych miejscowości wspomagali maratończyków. Było coś dla ciała – butelki z piwem i dla ducha – doping bębniarzy, kapel rockowych, strażackich orkiestr dętych, a także „dzwonników” ze słynnymi alpejskimi dzwonkami krowimi.
Nie wszyscy dawali radę
W szwajcarskim mieście St. Margrethen „nawrotka”. Akurat w porze obiadowej, więc po wioskach, unosił się zapach gotowanego posiłku.
– To dla maratończyków bardzo trudna chwilą. W głowie kłębią się myśli typu „i co ja tutaj robię?” – śmieje się Piotr Rochowski, ale zaraz dodaje, że szybko trzeba było wracać głową na trasę biegu, bo zbliżała się tzw. „maratońska ściana”. To odcinek między 30. a 35 kilometrem rozstrzyga się „być albo nie być”. Nogi drętwieją, zawodników nękają skurcze, odechciewa się dalszego biegu, organizm buntuje się przeciwko długotrwałemu wysiłkowi.
– Niektórzy rozciągali obolałe mięśnie, inni szukali jakiegoś miejsca, żeby choć na chwilę przycupnąć, ale byli też tacy, którzy nie dawali już rady, schodzili z trasy albo potrzebowali pomocy medycznej – opowiada maratończyk ze Stalowej Woli. – Dokładnie pod tabliczką 35. km przebiegłem obok karetki pogotowia, której ekipa reanimowała jakiegoś zawodnika. Widok żałosny. Sprawdza się stara prawda, że maratony nie biegnie się nogami, lecz głową. Dalej nie było lepiej. Za mną biegł ktoś, kto cały czas sapał i jęczał, i powiem, że było to mocno demotywujące.
W nagrodę mogli pochodzić po… schodach
Kilka kilometrów przed metą, po zaliczeniu najtrudniejszego odcinka, tempo biegu zmalało. Nawet lekkie górki sprawiały ból.
– I nie wiedziałem, czy gorszy jest podbieg, czy zbieg, podczas których palce prawej stopy wrzynały się w but. Na bank będzie schodził paznokieć. Ostatnie 5 kilometrów to była prawdziwa mordęga. Mogłem przejść do marszu, bo i tak regulaminowy limit czasowy 6 godzin, miałem już zagwarantowany. Ale wtedy nastąpił przebłysk świadomości, że przecież można jeszcze uzyskać całkiem niezły wynik i zmieścić się w czasie 4,5 godzin.
No i zrobił to Piotr Rochowski. Na metę usytuowaną na stadionie w austriackiej Bregencji wbiegł z czasem 4 godziny, 29 minut i 25 sekund.
– Bieg ukończony, pamiątkowy medal odebrany, czas więc na ewakuację ze stadionu, co nie było takie… łatwe. Organizatorzy zagrali maratończykom na nosie (śmiech). Czekała na nich niespodzianka w postaci… schodów, którymi musieliśmy się wdrapać na górę trybun. Ludzie klęli pod nosem, syczęli z bólu, trzymając się kurczowo barierek. Jeszcze tylko przebieralnia pod gołą chmurką i biegiem na pociąg do hotelu. I… spanko (śmiech)
Raz Polak na podium stał
Piotr Rochowski uplasował się na 790. miejscu w klasyfikacji generalnej open i 27. w swojej kategorii wiekowej (M 60).
Najlepszy Polak, Wojciech Styczen wywalczył 121. miejsce w open i 11. w swojej kategorii wiekowej (czas 3:16:59). Najszybszą Polką była 31-letnia Sylwia Nowicka (4:40:03). Została sklasyfikowana na 298. miejscu.
Zwycięzcą tegorocznego 3-Länder-Marathon został ubiegłoroczny triumfator, Mark Kiptoo z Kenii z czasem 2:10:53, gorszym o dwie minuty od swojego zeszłorocznego rekordu trasy.
Wśród pań najlepszy rezultat uzyskała Helen Bekele (czas 2:26:08). Pochodząca z Etiopii reprezentantka Szwajcarii w ostatnich letnich Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu, poprawiła rekord trasy pań nad Jeziorem Bodeńskim o prawie 4 minuty.
Ostatni zawodnicy przekroczyli linię mety z czasem powyżej 6 godzin i 40 minut. Na starcie stanęło łącznie 1521 biegaczek i biegaczy. 39 osób zostało zdyskwalifikowanych bądź nie ukończyło biegu.
Ciekawostka. W roku 2003 w trzeciej edycji Maratonu Trzech Krajów miejsce pierwsze zajął Marek Jaroszewski z czasem 2:19:45.