Gdy wybuchło powstanie, bawił się w gromadzie dzieci na podwórku kamienicy przy Siennej 23, gdzie mieszkali. Zaraz na jej bramie zawisła biało-czerwona flaga, radość, że pogonimy Niemców była wielka a on, niespełna 13-latek, w kilka dni musiał dorosnąć. Ocalony i odkopany w piwnicach zawalonego od bombardowania domu, gdy zmarła babcia, został sam. Potem ojciec zabrał go do batalionu „Iwo” Armii Krajowej, gdzie został zaprzysiężony i służył w czasie powstania jako łącznik. Widział morze śmierci i wojennej pożogi, ale najgorsze wspomnienie z tego czasu ma jedno: kapitulacja.
Porucznik Jan Witkowski ps. Jaś gościł 18 lipca w Stalowej Woli, na otwartym spotkaniu w Ośrodku Kibice Razem. Opowiadał o swoich okupacyjno-powstańczych losach, o przyspieszonym wejściu w dorosłe życie, o wywózce do obozu jenieckiego i czasie spędzonym w niewoli. Przesłanie, jakie w 80. rocznicę powstania warszawskiego zostawia młodym ludziom, zabrzmiało tak: – Uczcie się, wyciągajcie wnioski z historii, bądźcie patriotami i kochajcie Polskę.
Wojna i okupacja oczami dziecka
Do Warszawy jego rodzina trafiła w styczniu 1940 r. Przed wojną mieszkali w miejscowości Zaskocz-Wąbrzeźno w woj. pomorskim, niedaleko granicy z Prusami Wschodnimi. Z kolei w latach 1941-43 przebywali na obecnym Podkarpaciu, m.in. w Kolbuszowej i Cmolasie.
W Warszawie ojciec Jana, Włodzimierz, prowadził sklep ze sprzętem wędkarskim, który w czasie okupacji był konspiracyjnym punktem kontaktowym.
– Po szkole chodziłem tam i zabierałem jakieś koperty, jakieś zwitki, jakieś rzeczy, które albo przynosiłem do domu, albo gdzieś zanosiłem, gdzie mi kazano. Nigdy nie dowiedziałem się, co przenosiłem, w wypadku łapanki miałem się tego pozbyć – opowiadał Jan Witkowski.
I raz faktycznie, ale gdy szedł do szkoły (przed powstaniem skończył piątą klasę), znalazł się w łapance. A jako, że znał trochę niemiecki, podszedł do żandarma, powiedział, że jest uczniem, a ten przepuścił go za kordon. Inne okupacyjne wspomnienie to śpiewanie piosenek w tramwajach (bywało, że nieświadomi ich tekstu Niemcy śmiali się razem z polskimi pasażerami) i akcja przyczepianie karteczek do ubrań wychodzących z kina. Pisało na nich: „Ta świnia chodziła do kina”. Znane okupacyjne hasło brzmiało wtedy: „Tylko świnie siedzą w kinie”.
Z samych początków wojny, z 1 września 1939 roku, Jan Witkowski ma natomiast bardzo tragiczne wspomnienie.
– Uciekinierzy spod granicy pruskiej jechali już w kierunku Torunia. W miejscowości Książki – to była dosyć spora stacja kolejowa – transport z uciekinierami został zbombardowany. Znalazłem się tam dlatego, że jechałem z mamą do Książek, bo mama coś miała załatwić. Byliśmy tam w krótkim czasie po bombardowaniu. To był straszny widok. Po raz pierwszy w życiu widziałem porozrywanych ludzi, oderwane części ciała, wnętrzności, bardzo makabryczne sceny – mówił poruszony.
Uratowany z zasypanej piwnicy
A jak zapamiętał dzień 1 sierpnia 1944 roku?
– To był dzień radosny, poczucie, że jesteśmy wolni, że pogonimy Niemców. W mojej kamienicy ktoś przechowywał flagę polską i wywiesił ją zaraz w bramie, słychać było strzały, a od ulicy Sosnowej, czyli od strony południowej, biegli powstańcy z opaskami, z bronią. Niemal cała moja dorosła rodzina od razu poszła do powstania – wspominał porucznik „Jaś”.
Gdy zaczęły się bombardowania, mieszkańcy chronili się w piwnicach, i tam też zostali zasypani, gdy kamienica przy Siennej 3 runęła. Na szczęcie, odkopano ich. Mały Janek był wtedy z babcią, która jednak wkrótce zachorowała i zmarła.
– Nie wiem, ile dni sam koczowałem w tych ruinach. W końcu odnalazł mnie tu tato, przeprowadził na drugą stronę Alei Jerozolimskich i zabrał do swojego oddziału. Tak zostałem powstańcem, złożyłem przysięgę, dostałem przydział do 3. plutonu 1. Kompani Saperów Batalionu „Iwo”, byłem łącznikiem przy dowódcy plutonu. To było w trzeciej, chyba, dekadzie sierpnia 1944 roku, bo legitymację mam wystawioną z dniem 30 sierpnia dopiero – opowiadał porucznik Witkowski.
Batalion „Iwo” operował na południowym Śródmieściu. Jako łącznik przenosił różne rozkazy i meldunki. Znał dobrze topografię terenu, wiedział, gdzie są wybite przejścia między piwnicami budynków, więc nie miał z tym problemów.
– Czy się nie bałem? Tylko głupiec się nie boi. Oczywiście bałem się, ale też czułem dumę, że uczestniczę w powstaniu, że jestem żołnierzem i jak tylko mogę wykonuję swoje obowiązki łącznika. „Janek uważaj, nie daj się zabić”, myślałem sobie – wspominał „Jaś” Witkowski.
Hekatomba cywilnej ludności
Opowiadał też, że ogrom cierpienia ludności cywilnej był niewyobrażalny. Mówił o nieustannych nalotach i ostrzale artyleryjskim, o braku żywności i wody, o wszechobecnej śmierci i bestialskich zbrodniach wojennych, jakich dopuszczali się w powstaniu Niemcy i ich kolaboranci, a szczególnie bandyckie oddziały SS Oskara Dirlewangera w Śródmieściu i Bronisława Kaminskiego, Rosjanina zwanego katem Ochoty, zlikwidowanego zresztą później przez Niemców za niesubordynację i prywatę (wojenne grabieże).
Sam widział palących się żywcem ludzi, czy powstańca-oficera, który na jego oczach śmiertelnie trafiony został kulą „gołębiarza”, czyli ukrytego gdzieś niemieckiego snajpera.
Jan Witkowski wspominał też alianckie zrzuty, które nie mogły jednak uratować powstania, wiele z nich, jak sam obserwował, spadało zresztą po niemieckiej stronie. Mówił o braku zgody Stalina na lądowanie alianckich samolotów na polowych lotniskach kroczącej na Warszawę Armii Czerwonej, co już ostatecznie przekreśliło szanse powstania.
Z drugiej strony, w tym piekle, zwłaszcza na początku sierpnia 1944 roku toczyło się też, czy raczej próbowało, „normalne życie”: były nawet występy artystyczne, wychodziła powstańcza prasa, nadawała radiostacja „Błyskawica”, młodzi ludzie zawierali małżeństwa.
Brakowało amunicji i nadziei…
2 października 1944 roku, po 63 dniach walki, gdy w polskich rękach było już tylko Śródmieście stolicy, powstanie warszawskie skapitulowało.
– To moje najgorsze wspomnienie z tego czasu. Smutne i przygnębiające. Ale nie było już czym walczyć, brakowało amunicji, brakowało żywności, brakowało nadziei… Dowódca mojego batalionu w ostatnim rozkazie, a mam go do dziś, podkreślał jednak, że walka się nie kończy, że walczymy teraz innymi metodami. Kto chciał mógł wyjść z ludnością cywilną do obozu w Pruszkowie, pozostali trafili do niewoli, bo w warunkach kapitulacji uzgodniono, ze Niemcy uznają powstańców za żołnierzy. Za mnie decydował mój ociec, i tak z Ożarowa zostaliśmy wywiezieni do obozu jenieckiego, do Stalagu X B Sandbostel. w okolicach Bremy. Tam, pod koniec kwietnia 1945 roku wyzwoliły nas wojska brytyjskie – opowiadał porucznik Witkowski.
Mordercza łaźnia
Zanim tam jednak dotarli, okrutną i to dosłownie łaźnię, Niemcy urządzili im w Kostrzynie. Dojechali tu zbici na stojąco w wagonach. Ścisk był taki, że nie bardzo można było się ruszyć.
– Wysadzili nas tam i – do łaźni. Gorąca woda niesamowicie, parówka. Ubrania wszystkie też wzięli do przeparowania. Wyszliśmy z łaźni mokrzy, mokre ubrania na siebie nałożyliśmy i wygonili nas na dwór. Już był przymrozek, zimno było. Dzięki mojemu ojcu wielu ludzi się uratowało – nie dał siedzieć, kazał cały czas chodzić czy biegać, żeby nie zamarznąć. Ci, którzy nie posłuchali się, którzy może nie mieli już siły i usiedli – pozamarzali. Gdy więc znów zapędzono nas do wagonów, to, niestety, było już w nich znacznie luźniej – wspominał Jan Witkowski.
Spór o sens powstania
„Sztafeta” zapytała go, czy zastanawiał się nad sensownością decyzji o wybuchu powstania, decyzji krytykowanej m.in. przez emigracyjnego historyka Jana Ciechanowskiego, który – podobnie jak Jan Witkowski – był w powstaniu łącznikiem. Przypomnijmy, twierdzi on, że doprowadzenie do wybuchu powstania warszawskiego było jednym z największych błędów popełnionych przez dowództwo AK, gdyż ten zryw nie miał najmniejszych szans powodzenia, a skończył się unicestwieniem Warszawy oraz całej generacji młodych ludzi.
Znana jest też opinia Pawła Jasienicy, wybitnego pisarza i znawcy historii Polski, że powstanie warszawskie było wymierzone „militarnie przeciw Niemcom, politycznie przeciw Sowietom, demonstracyjnie przeciw Anglosasom, a faktycznie przeciw Polsce”.
Wszyscy czekali na godzinę „W”
Co na to Jan Witkowski? – Jako uczestnikowi trudno jest mi o polityczno-historyczną ocenę powstania. Ale przypomnę, że pod koniec lipca 1944 r. Niemcy ogłosili przez szczekaczki (uliczne megafony – red.), że wzywają 100 tysięcy warszawiaków, kobiet i mężczyzn w wieku od 17 do 65 lat, do prac przy budowie umocnień nad Wisłą. Nie mam złudzeń, że gdyby się zgłosili, to czekałaby ich śmierć. Powstanie przecięło tę sytuację. Tym bardziej, że były meldunki, że czołgi sowieckie podchodzą już pod Pragę. Inna sprawa, że wywiad AK nie sprawdził dobrze tych doniesień, a dziś wiemy już, że linie zaopatrzeniowe wojsk radzieckich były tak rozciągnięte, że te utknęły pod Warszawą. Ale to wiemy dziś, wtedy wszyscy czekali właściwie na godzinę „W” – odpowiedział „Sztafecie” porucznik Witkowski.