Są legendarni piłkarze, trenerzy i legendarni prezesi klubów. Są także legendarni kierownicy piłkarskich drużyn. Już teraz jednym z nich jest STANISŁAW SMENDER, który w Sokole Nisko pełni funkcję kierownika zespołu ponad 30 lat!
– Gdybym poszperał w papierach, to wyszłoby pewnie jeszcze dłużej, ale oficjalnie to chyba od roku 1994 – mówi Stanisław Smender. – Rok wcześniej na zebraniu walno-sprawozdawczym funkcję prezesa powierzono Lesławowi Orszulakowi, ale tak faktycznie to obowiązki prezesa pełnił Zygmunt Ptak. W sierpniu 1994 roku walne jego wybrało na prezesa i od tamtego czasu jesteśmy razem w Sokole przez te wszystkie lata.
– Nie miał pan żadnej przerwy w tym kierownikowaniu Sokołowi?
– Trzy razy po pół roku byłem w Stanach Zjednoczonych, no to wtedy ktoś musiał mnie zastępować.
– W świadomości kibiców kierownik drużyny to taki gość latający do sędziego z karteczkami zmian, ewentualnie krytykujący jego pracę. A na czym faktycznie polega bycie kierownikiem zespołu?
– Kibic widzi tylko to co dzieje się w trakcie meczu. Jego wyobrażenia o tej roli są kojarzone – tak jak pan powiedział – z papierologią, ewentualnie z wypełnieniem protokołów meczowych, pilnowaniem kartek piłkarzy, transportem na mecz wyjazdowy itp. Ale to tylko część tej pracy. Ja myślę, że kierownik drużyny to łącznik między nią a prezesem i trenerem, a także arbitrem. Ktoś kto wie o wszystkim, co się dzieje w klubie i jak trzeba to czasem pożar potrafi ugasić, bo i takie sytuacje bywają.
– A jak to jest z tymi sędziami? Kierownik drużyny jest pierwszą osobą, z którą kontaktuje się sędzia przed i także po meczu, i może sobie pozwolić na pogadankę z nim. Może też pierwszy dokonać oceny jego pracy. Oczywiście piłkarze i trenerzy też to mogą robić, ale muszą liczyć się z konsekwencjami.
– Nie należę do ludzi, którzy swoją złość po porażce przenoszą na sędziów. Nie krzyczę, nie gestykuluję, nie macham rękami, a już na pewno nie ubliżam sędziemu, bo nie zgadzam się z jego decyzją. Wie pan, sędziowie też nie mają łatwego zadania. Nie chciałby pan wysłuchiwać tych wszystkich obelg, które oni wysłuchują co tydzień. Mnie by głowa spuchła (śmiech). Co nie znaczy, że nie popełniają błędów. Robią nieraz takie farfocle, że szkoda gadać. Widzę to, ale przecież nikt nie jest doskonały. Po prostu zakładam – choć proszę mi wierzyć, że niejednokrotnie miałem z tym problem – że nie robią tego celowo, a tylko dlatego, że zabrakło im koncentracji, że byli źle ustawieni, żeby dobrze ocenić sytuację. Co mi po meczu da, że wyleję żółć na sędziego, tylko dlatego, że się pomylił?
– Jeden ze znanych sędziów, który pracował w Ekstraklasie powiedział mi, że środowisko piłkarskie w Polsce nadal wiesza psy na sędziach, a przecież to jest ta „kategoria” w polskiej piłce, która w odróżnieniu od piłkarzy, od klubów, rozwija się i robi postępy najbardziej.
– Może na górze to tak wygląda. Mamy najlepszego sędziego na świecie i kilku innych, którzy pną się w tej sędziowskiej hierarchii, ale inaczej wygląda to na dołach. Moim zdaniem kiedyś sędziowanie w niższych ligach było lepsze. Stało na wyższym poziomie. Oczywiście, że są i teraz sędziowie, którzy potrafią dobrze poprowadzić mecz, ale odnoszę wrażenie, że z sezonu na sezon jest ich coraz mniej. Może dlatego tak jest, że nie ma zbyt wielu chętnych do sędziowania.
– Naprawdę, nigdy nie miał pan chęci wbiec na boisko i powiedzieć sędziemu, co myśli o jego pracy?
– No pewnie, że mówiąc brzydko, nieraz szlag człowieka trafia, jak widzi, że sędzia „kręci” i to w żywe oczy, i chciałoby się wyskoczyć wtedy z ławki, ale wiem, że nic tym się nie wskóra, a można tylko jeszcze bardziej zaognić sytuację. Za kilka tygodni ten sam człowiek ponownie będzie gwizdał w naszym meczu i jak będzie pamiętliwy, to pokaże, kto rządzi na boisku. Znam to bardzo dobrze.
– A dużo jest takich pamiętliwych sędziów?
– Niestety, są i tacy, i ja o tym wiem, piłkarze też tego doświadczają, a już najbardziej chyba trenerzy. Kiedyś sędziowanie było, powiedziałby, bardziej ludzkie. Jakiś taki większy szacunek do siebie panował w środowisku. Jak któryś popełnił błąd, to potrafił się do niego przyznać, nawet przeprosić. Dzisiaj sędzia z góry zakłada chyba, że jest nieomylny i najgorsze co może spotkać obydwie drużyny, to jak sędzia od początku do końca chce być na boisku głównym aktorem. Oczywiście nie można generalizować, bo jest grupa arbitrów, która bardzo rzetelnie podchodzi do swojej pracy i skupia się tylko na tym, co rzeczywiście dzieje się w trakcie gry.
– A jak jest teraz, pana zdaniem z piłkarzami? Dzisiaj czy kiedyś byli lepsi? Oczywiście, mam na myśli zawodników, którzy grali w ligach regionalnych.
– Nie da się tak się jednoznacznie odpowiedzieć na takie pytanie. Piłka się zmienia, ludzie się zmieniają, młodzież jest inna. Coraz mniej ludzi do grania. I coraz więcej takich, którzy za samo wybiegnięcie na bosko chcą dostać pieniądze. Idzie to, moim zdaniem, w złym kierunku. Wydaje mi się, że dawniej byli lepiej wyszkoleni piłkarze. A już na pewno bardziej ambitni. Ale też zdaje sobie sprawę, że dzisiaj, to co powiedziałem wcześniej, inna jest piłka. Trenerzy także według innego klucza dobierają piłkarzy niż kiedyś.
– A dla pana, który Sokół, z jakich czasów, był najmocniejszy kadrowo? Chodzi mi o drużynę w ostatnich trzech dekadach, kiedy pan był jej kierownikiem.
– Za każdym razem to będzie ten Sokół, który tworzą piłkarze mający serce do gry. Walczący ambitnie o piłkę na każdym centymetrze boiska. A mieliśmy dużo takich piłkarzy. Jeżeli pan pyta o ostatnie trzydzieści lat, to naprawdę przewinęło się przez klub wielu dobrych piłkarzy. Zawsze na pierwszym miejscu będę stawiał wychowanków Sokoła. Bogdan Maczuga, Boguś Wach, Piotrek Niemiec, Tomek Szewc, Piotrek Żak, Ernest Ryfczyński, Damian Juda… Przepraszam, jeżeli kogoś pominąłem.
– A kiedy Sokół miał najmocniejszą „pakę”?
– Myślę, że to było to nie tak dawno. To były te sezony, kiedy grali piłkarza mający doświadczenie gry w wyższych ligach: Jacek Maciorowski, Artek i Krystek Lebiodowie, Grzesiu Woźniak, Michał Serafin. Na koniec sezonu zajęliśmy drugie miejsce w czwartej lidze. Do trzeciej awansował Cosmos, ale tylko dlatego, bo… musiał. Cuda działy się w tamtym sezonie w ostatnich kolejkach.
– Wie pan, że cieszy się pan ogromnym szacunkiem u dziennikarzy? Mówią, że takiego gościa to ze świecą szukać. Wie pan dlaczego?
– Może dlatego, że nigdy nikogo nie zbywam? Że byłem i jestem dla dziennikarzy dostępny, że zawsze mogą do mnie zadzwonić bez względu na porę, czy to dzień czy noc. Teraz jest dużo prościej, bo wiele informacji na bieżąco ukazuje się w Internecie, ale kiedyś to po każdym meczu telefon był rozgrzany do czerwoności (śmiech). Ten dzwonił po skład, zaraz po nim drugi, trzeci. Kto dostał kartki, w której minucie padły bramki, jak one zostały zdobyte, kto na kim zrobił karnego, i tak dalej, i tak dalej.
– I nie wkurza to pana, że po każdym niemal meczu zawracają panu głowę?
– A dlaczego miałoby wkurzać? Dziennikarz sportowy ma po meczu napisać relacje i dobrze jak zadzwoni, a nie napisze o meczu z sufitu. Ja też rozumiem, że jeden człowiek nie może być jednocześnie na ośmiu meczach rozgrywanych o tej samej porze, więc pomagam każdemu kto dzwoni.
– Słynny, o ile można tak w ogóle powiedzieć, jest też… zeszyt, z którym nie rozstaje się pan w trakcie każdego meczu, i skrzętnie gromadzi w nim wszystkie informacje dotyczące poszczególnych spotkań ligowych. To podobno dzięki głównie tej pana dokumentacji było możliwe wydanie w 2019 roku książki o Sokole na 100-lecie klubu.
– Powiedzmy, że dołożyłem cegiełkę do książki, którą napisał pan Mariusz Kowalik, były burmistrz Niska. Jak widać, te moje notatki, ta cała buchalteria meczowa przydała się na coś (śmiech).
– Przez 30 lat pracował pan z wieloma trenerami. Czy było panu z którymś nie po drodze?
– Nie przypominam sobie, ale chyba nie. Znam swoje miejsce w drużynie, nie wtrącam się trenerowi w jego pracę. On ma swoje zadanie do wykonania, ja swoje. Powiem, że bardzo dobrze wspominam tych trenerów, którzy pracowali w Sokole. Jakoś tak się zawsze składało, że trafiali do nas fajni ludzi.
– Sokół za pana kierowniczej kadencji dryfuje nieustannie pomiędzy czwartą ligą, a „okręgówką”. Kiedy to się skończy?
– Też chciałbym to wiedzieć. Po roku gry w lidze okręgowej wróciliśmy do czwartej ligi i mam nadzieję, że za rok też w niej będziemy. Ale zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że gra piętro wyżej to już wysokie progi, tym bardziej, że podkarpacka IV liga jest naprawdę mocna. W większości drużyn występują piłkarze z mocną ligową przeszłością. Grali na wyższym niż czwarta liga poziomie. My w takich nie mamy i pewnie mieć nie będziemy, bo nie pozwolą nam na to budżet klubu. Sokół to nie Cosmos.
– A już wiadomo, na jakich pozycjach będzie chciał wzmocnić zespół przed rozpoczęciem nowego sezonu trener Jarosław Pacholarz?
– Myśle, że jak za każdym razem po awansie, bez względu na to o jaki szczebel rozgrywkowy chodzi, to beniaminek chce wzmocnić każdą formację. I pewnie nie inaczej będzie u nas. Trener pewnie ma już jakieś nazwiska, na pewno kontaktuje się z tymi zawodnikami, ale o kadrze będziemy mogli rozmawiać 8 lipca, kiedy drużyna rozpocznie przygotowania do ligi.
– Tak szczerze, nie ma pan dość panie Stanisławie. Przez te trzydzieści lat nie było ani jednego dnia, kiedy chciał pan to wszystko rzucić w diabły i mieć święty spokój?
– (śmiech). Nie, nie miałem. Nie da się. Konia owsa jeść nie oduczysz, a drzewa pochyłego nie wyprostujesz. Tak samo jest ze mną.
Zobacz także:
Lohan Carvalho i Gustavo Martins, czyli Canarinhos w Gorzycach
Prezes Sokoła Kamień zrezygnował, ale pozostał i pomagać wciąż będzie
Bartosz Pioterczak blisko transferu do słowackiego FK Železiarne Podbrezová