– Największym wrogiem PiS-u nie jest Donald Tusk, nie jest Władymir Putin. Ich największym wrogiem jest prawda. Bo to, co robią, świadomie budują na ciągłym kłamstwie – mówił były prezydent Stalowej Woli Andrzej Szlęzak na konferencji prasowej zorganizowanej 19 września na skwerze obok dawnej Dyrekcji Naczelnej Huty Stalowa Wola.
Na konferencję Szlęzak zaprosił dwóch kandydatów Konfederacji w najbliższych wyborach parlamentarnych: Artura Buraka (Senat) i Bogusława Tofilskiego (Sejm). Były prezydent przypomniał, że konferencja odbywa się w miejscu, gdzie kilka miesięcy temu odbył się wiec PiS-u.
– I z tego miejsca padały przeróżne kłamstwa. Obliczone chyba na to, że się je kieruje do kompletnych idiotów – mówił Szlęzak. A jako „kompletną bzdurę” uznał słowa prezydenta Nadbereżnego, że Stalowa Wola terytorialnie powiększyła się o połowę, bo – jego zdaniem – nic takiego nie nastąpiło. Według Szlęzaka, prezydent mógł mieć na myśli notarialne przejęcie od Lasów Państwowych terenów pod park inwestycyjny, ale o powiększeniu granic administracyjnych decyduje rząd.
Krytykował też stwierdzenie, że Stalowa Wola zaczęła się rozwijać dopiero, gdy zaczął tu rządzić PiS.
– To jest ewidentne kłamstwo. Byłem 12 lat prezydentem tego miasta i dobrze wiem, w jakiej opłakanej sytuacji była Stalowa Wola w 2002 roku, łącznie z Hutą, i w jakiej sytuacji była, kiedy przegrałem wybory. Według Szlęzaka, to w czasie jego rządów stworzono warunki (np. wydano 100 mln zł na tereny inwestycyjne), by Stalowa Wola mogła rozwijać lokalny przemysł.
Jako kolejny „bolesny fakt” wymienił to, co dzieje się obecnie z Hutą i wokół Huty. Jego zdaniem, władza uczyniła z niej partyjną firmę, gdzie o zatrudnianiu, wynagradzaniu i wielu innych sprawach decydują „pisowskie kryteria”. A niedawne uroczystości 85-lecia HSW nazwał „partyjną uroczystością”.
– Mam nadzieję, że po wyborach władza się zmieni i Huta zacznie być normalnym przedsiębiorstwem, gdzie o jego funkcjonowaniu decydują merytoryczne kryteria – dodał Andrzej Szlęzak.
Bogusław Tofilski skupił się z kolei na relacjach polsko-ukraińskich. Ubolewał nad „ukrainizacją polskiego życia publicznego”, mówił, że Stalowa Wola staje się małym Kijowem, że ma sygnały od polskich matek, że ich dzieci są zaczepiane na placach zabaw przez dzieci ukraińskie, że uchodźcy są coraz bardziej agresywni i roszczeniowi, wszystko tłumacząc wojną.
– Współczuję Ukraińcom z powodu tej wojny, ale co robią tutaj te rzesze młodych Ukraińców? Niech wracają do siebie i walczą. W Polsce otrzymują ogromy socjal, który jest zabierany polskim dzieciom i matkom, nasza pomoc dla nich wyniosła już 50 miliardów złotych – wyliczał Tofilski.
Jego zdaniem, część tej wielkiej pomocy należało przeznaczyć na sprowadzenie do kraju polskich rodzin, potomków deportowanych kiedyś do Rosji czy Kazachstanu, a także z Ukrainy, gdzie polska diaspora liczyła niedawno 3 mln mieszkańców.
O problemach z repatriacją Polaków mówił także Artur Burak. Jak podał, gotowość do zamieszkania w kraju wyraża obecnie 7300 osób, a Polska deklaruje przyjęcie tylko ok. 700 osób rocznie. – Dlaczego nasze państwo nie chce polskich patriotów? – pytał.
Z drugiej strony zauważył, że gdyby nie migranci, to zakłady w Stalowej Woli miałyby problem z brakiem rąk do pracy. Jego zdaniem, nasze miasto za 10-15 lat stanie się miastem zupełnie innym. Jest bowiem najszybciej wyludniającym się miastem na Podkarpaciu (w ciągu ostatnich 20 lat ubyło 18,3 proc. mieszkańców) oraz jednym z trzech miast na Podkarpaciu, w którym jest najniższa dzietność.