80 lat temu, w czwartek 8 lipca 1943 r. Niemcy dokonali pacyfikacji Zaklikowa. – Najechali nas świtem i około siódmej rano spędzili wszystkich na Rynek. Wokół rozstawili karabiny maszynowe. Ale ja nie dopuszczałam myśli, że możemy być zabici. Miałam wtedy na pięcie bardzo bolący odcisk i tym byłam bardziej przejęta niż grozą tej pacyfikacji – opowiada „Sztafecie” 97-letnia Kazimiera Stryjecka.
Tamte dramatyczne wydarzenia wspomina w czasie naszej rozmowy spokojnie, pewnym głosem i ze szczegółami, choć to już tyle lat minęło. Pozornie robi to bez emocji, ale kiedy mówi, jak pobiegła za długą kolumną mężczyzn prowadzonych z zaklikowskiego Rynku w kierunku stacji i zaczęła na ich widok rzewnie płakać, to i dziś głos jej się łamie i łzy ma w oczach.
W niemieckim kordonie
Przypomnijmy podstawowe fakty. Nad ranem, 8 lipca 1943 r. Niemcy otoczyli Zaklików szczelnym, zaciskającym się kordonem. Chodzą od domu do domu i wyganiają mieszkańców. Wszyscy mają zabrać tylko osobiste rzeczy, i pójść na Rynek, zostawiając otwarte domy. Niewykonanie tego rozkazu groziło spaleniem zabudowań i rozstrzelaniem domowników.
Pani Kazimiera, wtedy 17-letnia Kazia Jaworska, idzie więc na Rynek razem z mamą, ojcem i 15-letnim bratem Mietkiem. Tu Niemcy rozdzielają mieszkańców: mężczyzn kierują na prawą stronę Rynku, a na lewej, obok pomnika Piłsudskiego gromadzą kobiety, dzieci do 15. roku życia, staruszki i starców, osoby niedołężne. A także grupę pracowników fizycznych z miejscowego tartaku i innych zakładów pracy, potrzebnych do ich funkcjonowania.
Wśród zebranych krążą zaś różne pogłoski o tym, co może być dalej: o wysiedleniu i wywózce do pracy przymusowej, ale są też przerażające przypuszczenia o masowej egzekucji i spaleniu Zaklikowa. W tym czasie Niemcy rewidują opuszczone domy, szukając dowodów na kontakty mieszkańców z ruchem oporu i pomaganie partyzantom.
– Wokół Rynku rozstawili karabiny maszynowe. Ale ja nie dopuszczałam myśli, że możemy być zabici. Miałam wtedy na pięcie bardzo bolący odcisk i tym byłam bardziej przejęta niż grozą tej pacyfikacji. Nawet płakałam z bólu, a jakaś kobieta powiedziała do mnie: „Dziecko, nie płacz. Jak zginiemy, to wszyscy razem”. A ja jej na to: „Ale mnie noga boli!” – wspomina Kazimiera Stryjecka.
Mord w wikarówce
Dobrze pamięta też, jak około południa dobiegły ich wstrzały i eksplozje, a obok kościoła Trójcy Przenajświętszej, nad budynkiem wikarówki pojawił się dym i płomienie. Okazało się, że Niemcy zabili tam dwie młode siostry Wróblewskie: Zofię i Stanisławę. Dlaczego?
Przy Stasi krótko przed pacyfikacją znaleziono fotografię niemieckiego żandarma z miejscowego posterunku, który wiosną 1942 r. zginął z rąk partyzantów koło Baraków Starych. Dziewczyna została aresztowana, bo Niemcy podejrzewali, że to ona wydała go partyzantom. Pech chciał, że 8 lipca Zosia przyniosła jej do aresztu jedzenie. Razem z nimi w wikarówce zginął podejrzewany o współpracę z partyzantami kierownik mleczarni, który podpadł Niemcom także tym, że idąc na Rynek zabrał ze sobą zakładową kasę.
– Zbrodnia ta wywarła na nas przygnębiające wrażenie. Przypomniały mi się w tej chwili słowa żandarma w czasie eksterminacji Żydów w 1942 roku: „Jetz Judem, morgen Polen” (Dziś Żydzi, jutro Polacy) – tak po latach wspominał to tragiczne wydarzenie inny naoczny świadek pacyfikacji Zaklikowa, Stefan Polański.
Droga na stację
W końcu Niemcy ogłaszają, że zgromadzeni na lewej stronie Rynku, czyli kobiety, dzieci i osoby starsze, mogą wrócić do domów. Ogromna ulga, bo oznacza to, że okupanci nie spalą Zaklikowa. Ale co z mężczyznami? Ci wieczorem, pod silną strażą, ruszyli kolumną w stronę stacji kolejowej (niecały rok wcześniej pędzono tędy zaklikowskich Żydów).
– Szli czwórkami, gdy jedna grupa była przy przejeździe koło stacji, to inni jeszcze byli przy kościele, tyle tych mężczyzn szło, wśród nich tato i brat. A ja z tą bolącą nogą, którą mi na Rynku pewien felczer przeciął, żeby mi ulżyć, pobiegłam za nimi. Zaczęłam wtedy strasznie płakać i szlochać, że idą na śmierć. Wśród nich szedł Ksawery Komierzyński, były wojskowy. I on to miał pozostałym powiedzieć, że jeśli pogonią ich za stację, za tory, to znaczy, że chcą ich wybić. I że wtedy każdy powinien rzucić się na jakiegoś najbliższego Niemca. Ale zapędzili ich na stację – opowiada Kazimiera Stryjecka.
– Do dnia dzisiejszego nie mogę zapomnieć, jaki był straszny szloch i płacz żon, matek i dzieci, jak nas gnali na stację – wspominał po latach uczestnik tych wydarzeń Eugeniusz Sapiński.
Z innych relacji dowiadujemy się, że mężczyzn zgoniono tam do magazynów, tu miały do nich dostęp rodziny, bliscy przynosili im żywność. Potem załadowano ich do wagonów. Około godz. 10 pociąg ruszył w kierunku Lublina.
– O godz. 12 zatrzymujemy się w Kraśniku. Postój jest dłuższy, nerwy napięte, wreszcie transport rusza. Ci przy okienku meldują nam, że transport jedzie w stronę Budzynia. W ramach COP budowano tam fabrykę samolotów. Ogromna ulga, a więc nie Majdanek… – wspominał Stefan Polański. Niestety, czas pokazał, że niektórzy trafili później i tam.
Zakatowany Zenon Dudziński
Obóz pracy w Budzyniu Niemcy urządzili jesienią 1942 r. Więźniowie pracowali tu w pobliskiej filii znanej wytwórni samolotów Heinkla. W październiku 1943 roku Budzyń został podporządkowany obozowi koncentracyjnemu na Majdanku, stając się częścią wielkiej machiny śmierci w dystrykcie lubelskim.
Deportowanych z Zaklikowa, a w sumie było ich około 450, czekały tu brutalne przesłuchania. To wtedy zginął m.in. młody chłopak Zenon Dudziński, zadenuncjowany przez niemiecką wtyczkę w ruchu oporu. Torturowano go, ale Dudziński był twardy. Nie wydał kolegów. W końcu jednak nie wytrzymał i rzucił się na gestapowca. Zakatowano go i zakopano za barakiem 9 lipca 1943 roku.
Po wojnie zwłoki Dudzińskiego ekshumowano i przewieziono do Zaklikowa, gdzie został pochowany na miejscowym cmentarzu z wojskowymi honorami.
Ucieczka z Krochmalnej
Ci, którzy przeżyli przesłuchania, kierowani byli do pracy w zakładach Heinkla. Inni trafiali do obozów przejściowych w Lublinie przy ul. Krochmalnej albo na Majdanek – do obozu koncentracyjnego (pierwszy transport więźniów z pacyfikacji Zaklikowa odszedł z Budzynia na Majdanek już 13 lipca 1943 roku). Najwięcej szans na powrót do domu mieli ci, których przywieziono na Krochmalną.
Jednym z nich był brat Kazi Jaworskiej, 15-letni Mietek. O jego losach rodzina dowiedziała się od kuzyna-kolejarza. Dowiedziała się też, że można stamtąd uciec, bo obóz przy Krochmalnej nie był zbyt dobrze strzeżony. Mimo obaw matki, Kazia wyruszyła więc do Lublina.
– Nie miałam przepustki ani biletu. Ale jakoś dojechałam, wysiadłam w Zemborzycach (dziś dzielnica Lublina – red.), a resztę drogi szłam piechotą. Na Krochmalnej okazało się, że obozu pilnują Ukraińcy, ale kręcą się tu też jacyś robotnicy: ciągle wchodzą i wychodzą. Czyli, że rzeczywiście można stąd uciec – opowiada pani Kazimiera. – Gdy zobaczyłam się z bratem, powiedziałam mu o wszystkim, ale on bał się tej ucieczki. Kilkakrotnie wracałam do niego i namawiałam, wyglądał przecie jak młody, wysoki robotnik. Gdy już straciłam nadzieję, że wyjdzie, zobaczyłam go na ulicy! Blady jak trup, taki był przerażony, ale wolny. Od razu ruszyliśmy do Zemborzyc i dalej pociągiem do Zaklikowa. Znów się udało, bez kontroli i biletów. Gdy mama nam otworzyła, nie mogła uwierzyć, że szczęśliwie z bratem wróciłam. Tato powrócił za półtora miesiąca.
Wojenna poniewierka deportowanych
Ale wielu mieszkańców Zaklikowa nie miało tyle szczęścia. Trafiali na Majdanek (zginął tu m.in. wuj Kazi) i innych obozów koncentracyjnych, a potem, jak np. wspomniany Stefan Polański, do obozu pracy w Peenemünde na wyspie Uznam, gdzie Niemcy produkowali rakiety V-2. Inni pracowali w przyfrontowej organizacji Todt. Niektórzy byli w Buchenwaldzie czy w obozie Mittelbau-Dora pod Nordhausen, jeszcze innych wywieziono do III Rzeszy na roboty przymusowe w rolnictwie.
Osobliwą „pamiątką” pobytu zaklikowiaków na Majdanku jest… kamienna miniatura zamku, do dziś stojąca na terenie Państwowego Muzeum na Majdanku w Lublinie. Dlaczego powstała? Otóż Niemcy wymyślili sobie, że przed kancelarią obozu stanie kamienna dekoracja. A że Zaklików słyną z dobrych murarzu i sztukatorów, więc wybrali w tym celu ekipę pod kierownictwem Józefa Wesołowskiego. A ci za miskę dodatkowej zupy zbudowali replikę średniowiecznego zamku.
Wspomniany Stefan Polański do Polski wrócił z Niemiec dopiero jesienią 1947 r. Wcześniej jednak o mało co nie zdecydował się na wyjazd za ocean, do Stanów Zjednoczonych, a była taka możliwość, gdy przebywał w amerykańskiej strefie okupacyjnej. – Byłem kawalerem, bez rodzinnych zobowiązań. Ale mój kolega, Tomek Barański był żonaty i ciągnął do powrotu do Zaklikowa. I przekonał mnie, że już niedługo Ameryka będzie w Polsce. I tak po miesiącu, głównie pieszej podróży, wróciliśmy w rodzinne strony – opowiadał „Sztafecie” po latach Stefan Polański.
Jeszcze chce się żyć
W Zaklikowie pozostała także Kazia Jaworska. Tu wyszła za mąż, wychowała dwoje dzieci, doczekała się czwórki wnuków i szóstki prawnuków. Pani Kazimiera barwnie opowiedziała nam także, jak to wraz z ojcem bardzo często jeździła w czasie okupacji do Warszawy, handlować słoniną i kaszą gryczaną. A raz wyprawili się z towarem do Drohobycza i Lwowa. Ileż to niebezpieczeństw czyhało w czasie takich podróży, nie mówiąc już o ciężkim bagażu, jaki musiała dźwigać drobna nastolatka.
A na koniec naszej rozmowy Kazimiera Stryjecka dodaje: – Wcale nie czuję, że mam aż tyle lat, sto prawie. Chyba, że zdrowia brakuje, ale jak nie boli, to jeszcze chce się żyć.