Czy urząd może odebrać nam dziecko za to, że zakazaliśmy mu dostępu do Internetu? Okazuje się, że… tak. Poruszającą historię swojej rodziny mieszkającej w Danii opowiedział nam Mirosław Masłowski ze Stalowej Woli.
Państwo Masłowscy mieszkają w jednej z dzielnic Kopenhagi. Mają dwoje dzieci, 13-letnią córkę i 5-letniego syna. Co okaże się później bardzo ważne – wszyscy posiadają polskie obywatelstwo.
– Córka po coronavirusie siedziała długo przed komputerem, do drugiej, trzeciej rano i nie była w stanie wstać rano do szkoły. Szkoła monitoruje nieobecności wysyłając SMS-y do rodziców. Wiedzieliśmy więc na bieżąco ile razy wagarowała. Matka prosiła, ja prosiłem, nic nie pomagało. Trwało to około trzech miesięcy. W szkole pojawiła się nowa grupa znajomych z rodzin zastępczych, te dzieciaki robiły co chciały: paliły papierosy, piły piwko. Nie podobało nam się towarzystwo córki. Kontakt z nią się pogarszał. W końcu zabrałem jej komputer. Powiedziałem, że ma szlaban dopóki nie wróci do szkoły. I wtedy ona zadzwoniła na policję – opowiada Mirosław Masłowski, ojciec 13-letniej dziewczynki.
Machina ruszyła
Policja przyjechała. Od policjantki zdumiony ojciec usłyszał, że nie ma prawa zabierać dziecku komputera i bronić dostępu do Internetu, bo to jest… przemoc. – Usłyszałem, że odcięcie od mediów, w celach wychowawczych, to przemoc. Że w Danii nie wolno takich rzeczy robić, że zostanie złożony raport, bo w domu jest przemoc psychiczna – mówi Mirosław.
– My, widzieliśmy, że z córką dzieje się coś niedobrego. Po tym wydarzeniu chcąc jej pomóc, skorzystaliśmy ze wsparcia psychologicznego oferowanego przez tamtejszą komunę (zarząd dzielnicy – przyp red.), dodatkowo opłaciliśmy wizyty prywatne. Zgłosiliśmy też w szkole, że jest problem z dzieckiem. Niestety, szkoła zamiotła sprawę pod dywan, stwierdzili, że żadnych problemów nie ma. Psycholog po kilku spotkaniach z córką wydał pozytywną opinię. Napisał, że zaordynowane metody dobrze rokują i nie widzi żadnej potrzeby interwencji w naszą rodzinę. Rzeczywiście było lepiej, psycholog ją „ustawił”, zaczęła chodzić do szkoły, poprawił się z nią kontakt, skończyły się problemy.
Niestety, Masłowskim tylko wydawało się, że kłopoty minęły. Interwencja policji, sprzed trzech miesięcy, niczym mały kamyczek pociągnęła lawinę poważnych problemów, które spadły na niczego nie spodziewającą się rodzinę. Dramat dopiero się zaczynał.
Gdzie jest nasza córka?!
– Pewnego dnia dziecko nie wróciło ze szkoły. Została z niej zabrana przez socjalarbajterki (panie z opieki społecznej – red.). Nikt nas o tym nie poinformował – opowiada ojciec nastolatki. – Po prostu wzięli dziecko. Zadzwoniono do mnie z komuny około godziny 13, że na godzinę 15, ja i matka dziecka, mamy się stawić na rozmowę. Natychmiast zadzwoniłem do polskiego konsulatu i zapytałem, jakie mam prawa w tej sytuacji, jaką pomoc mogę otrzymać. Usłyszałem, że konsulat wie, że Duńczycy łamią wszelkie konwencje, ale nie jesteśmy w stanie z tym wiele zrobić. Państwo Polskie nie może im nakazać czegokolwiek. Usłyszałem, że nie jestem ani pierwszy, ani pewnie ostatni, skala zjawiska jest bardzo duża. Poinformowano mnie o przysługującym nam z urzędu adwokacie. Na tym spotkaniu w komunie dwie panie z opieki społecznej powiedziały nam, że dziecko zostało zabrane, bo one mają raport z policji, że w domu jest przemoc. Mamy się nie denerwować, bo dziecko jest zabrane tylko do momentu aż nas przesłucha policja – opowiada pan Mirosław.
Sytuacja była o tyle niezrozumiała, że od dnia interwencji policyjnej minęło już niemal cztery miesiące. Według relacji ojca, żadna z rozmawiających z nimi kobiet, nie wylegitymowała się. Nie został poinformowany polski konsulat, nie było też adwokata. W zasadzie wszystkie ich wyjaśnienia pan Mirek podsumowuje: robimy tak, bo możemy. Rodzice dziewczynki próbowali się dowiedzieć o podstawy prawne, domagali się decyzji na piśmie. Odmówiono im.
Rodzicom nie powiedziano też gdzie przebywa ich córka. Prawdziwym szokiem był dla nich zakaz jakiegokolwiek kontaktu z nią. Złamanie zakazu groziło więzieniem.
– W końcu dostaliśmy pismo, że to dla dobra dziecka zgodnie z duńskimi zasadami, że rodzice współpracują z komuną, ale nie wyrażają zgody na zabranie córki – opowiada Masłowski.
Córce powiedzieli co innego
Do przesłuchania ojca dziewczynki przez policję doszło dopiero po 6 dniach od jej zabrania. Zgodnie z informacjami przekazanymi rodzicom na spotkaniu w komunie, jeśli policja nie postawiłaby ojcu zarzutów związanych z przemocą w rodzinie, dziecko miało wrócić do domu.
Nadal obowiązywał zakaz kontaktu z dzieckiem, ciągle nie wiedzieli też gdzie ono przebywa. Nie mogli nawet przyjść do szkoły, żeby tam się z nią zobaczyć. – Jej matka osiwiała w kilka dni – słyszymy od Masłowskiego.
Pan Mirek opowiada też, że córce powiedziano dokładnie odwrotnie – że do rodziców może iść kiedy chce. Początkowo nawet jej się podobało w rodzinie zastępczej, znajomi zapewniali: „fajnie będzie”. – Takie dzieci żyją jak w hotelu, nikogo nie interesuje co robią, o której wracają. Nikt im nie gotuje, dostają pieniądze i mogą sobie kupić jedzenie – mówi ojciec dziewczynki.
My, do pana, nic nie mamy
Na wszelki wypadek, jeszcze przed policyjnym przesłuchaniem, obawiając się, że zostanie im zabrane także młodsze dziecko, wysłali synka z dziadkiem do Polski.
Po przesłuchaniu, Masłowski nie usłyszał żadnych zarzutów. Gdy zapytał o dziecko, skierowano go do komuny. – Natychmiast tam się udaliśmy. I usłyszeliśmy „to nie jest takie proste, to może potrwać nawet 18 miesięcy” – relacjonuje Masłowski.
Wróciłam!
Po 9 dniach córka Masłowskich sama przyszła do domu.
– Usłyszeliśmy: „mamo, tato, ratujcie!”. Opowiedziała nam, jak wyglądała „opieka” w rodzinie zastępczej. Bardzo tęskniła za nami. Jedna z koleżanek poradziła jej żeby za kieszonkowe kupiła wódkę. I 13-letnie dzieci piły wódkę, paliły papierosy, pokazywała nam zdjęcia. W tym domu nie było żadnej kontroli. Nie wiedzieliśmy co robić, przecież obowiązywał nas zakaz kontaktu, za złamanie którego groziło nam więzienie. Zacząłem dzwonić po adwokatach, a córkę żeby trochę się rozluźniła, zabraliśmy do parku rozrywki – mówi Masłowski.
Ponieważ nie mógł się dodzwonić, SMS-ami poinformował policję i opiekę społeczną, że córka sama przyszła do domu.
Akcja jak w filmie
Masłowscy nie mieli już złudzeń, czuli, że sprawy nie potoczą się korzystnie. Obawiając się odebrania dziecka, ojciec zabiera córkę z domu, towarzyszy mu drugim samochodem kolega, i błyskawicznie starają się opuścić Danię. Płyną promem do Niemiec. Na środku Bałtyku telefon z komuny: „Mirosław, ty musisz być osobiście za godzinę w komunie”. Masłowski gra na zwłokę, tłumaczy, że jest w pracy i nie zdąży, ale się postara. Córka, za radą ojca, wysyła tylko SMS-a, że jest w kinie i oddzwoni później. Do komuny na spotkanie idzie matka i adwokat. Masłowska przeciąga rozmowę ile się da, ale urzędnicy w końcu orientują się w sytuacji. Zostaje ogłoszony child alert. Ojciec porwał córkę.
Masłowski liczył się z takim rozwojem wypadków i groźbą zatrzymania. Przez Niemcy przejeżdżają więc w szaleńczym tempie. Granicę przekraczają przez nikogo nie niepokojeni, są już w Polsce, bezpieczni. – Psychicznie byłem przygotowany nawet na staranowanie granicy, córce kazałem się położyć na podłodze w aucie – opowiada Mirosław.
Jak się później okazało, child alert ogłoszono na terenie trzech krajów: Danii, Szwecji i Norwegii.
Wyrok
Córka zostaje w Polsce, on wraca do Danii. Tam czeka na niego wezwanie do komuny i informacja, że na drugi dzień odbędzie się spotkanie komisji, która ma status sądu I instancji. Adwokaci piszą pisma o przesunięcie terminu, czas jest przecież zbyt krótki na przygotowanie się do rozprawy. Daremno. Nawet nie dostali odpowiedzi. Wyrok zapada, zdecydowano o odebraniu im dziecka. Mogą się odwołać.
Według adwokatów reprezentujących Masłowskich, ich dzieci nie podlegają pod jurysdykcję duńską. Tymczasem rodzice otrzymują pismo, że 6 czerwca odbędzie sprawa dotycząca umieszczenia córki w zamkniętym ośrodku wychowawczym w miejscu nieznanym, bez zgody rodziców.
Państwo Polskie nas obroniło
Od samego początku Masłowscy byli w kontakcie z polskim konsulatem. – Bardzo pomogła nam pani konsul. Dzięki niej skontaktowaliśmy się z ministrem Ziobro, a on przekierował nas do prokurator do spraw dzieci transgranicznych. Dostaliśmy bardzo fachowe wsparcie. Za naszymi dziećmi Duńczycy wystawili europejski nakaz aresztowania. Na drugi dzień po tym, jak otrzymaliśmy maila, że naszą sprawą zajmuje się kancelaria premiera, przyszedł mail z komuny, że… sprawa córki nie istnieje! Jest tylko nasza sprawa odwoławcza – wyjaśnia Masłowski. – Państwo Polskie bardzo nam pomogło. Jesteśmy za to ogromnie wdzięczni.
Dzieci to niezły biznes
– W Danii jest potężny niż demograficzny, ten kraj jest jak dom starców. Dunki prawie nie rodzą dzieci. Państwo więc zabiera dzieci najsłabszym, czyli imigrantom – mówi pan Mirek.
O zabieraniu dzieci Masłowscy wiedzieli, ale nigdy do głowy im nie przyszło, że może to ich spotkać. Mieszkają w Danii od 17 lat, tu urodziły się ich dzieci. Nigdy nie mieli problemów z prawem, ani kłopotów finansowych.
– Myśleliśmy, że to dotyczy patologii, nawet jak ktoś się skarżył, to uważaliśmy, że w tym musi być drugie dno. Ale teraz spotkało to nas, a tu nie ma drugiego dna – mówi pan Mirek.
Masłowski opowiada o swoich rozmowach z rodzicami, którzy doświadczyli podobnych sytuacji. Usłyszał od każdego to samo – nie masz szans. – Nie dość, że dzieci są zabierane, to jeszcze umieszcza się je w rodzinach o innych tradycjach niż te rodzinne. Jedna z kobiet, która walczy o dziecko już 5 lat, pokazywała mi zdjęcia, jej syna umieszczono w rodzinie tworzonej przez dwóch homoseksualistów. Specjalnie dokonują takiego pomieszania religijnego i społecznego – nie ukrywa emocji Masłowski. – W Danii bycie rodziną zastępczą po prostu się opłaca. Państwo płaci za wszystko. Miesięcznie na dziecko daje 120 tysięcy koron. Duńczyk zarabia średnio około 20 tysięcy.
Pan Mirosław opowiada, że w Danii dzieci są mocno indoktrynowane. – Pierwszy raz usłyszeliśmy od córki o jej wielkich prawach, gdy była jeszcze w przedszkolu – wspomina.
– Mam firmę budowlaną, pakuję się i wracam do Polski – kończy swoją opowieść Mirosław Masłowski.
Lilla Witkowska