Siedem dekad pod jednym adresem. Niewiele jest takich w Stalowej Woli. Wiadomo Huta, najstarsza. Szkoły „Jedynka” i „Dwójka”, szpital i drewniany kościół Św. Floriana. Doliczyć można jeszcze cmentarz komunalny przy starej wylotówce na Tarnobrzeg i Dom Kultury, naówczas Zakładowy, teraz Miejski. Ten jest starszy zaledwie o kilka miesięcy i jest sąsiadem najstarszego w mieście zakładu fryzjerskiego. W marcu minęło równo 70 lat od chwili, gdy na rogu dzisiejszego Pl. Piłsudskiego fryzjerzy zaczęli strzyc i golić, fryzjerki modelować damskie głowy, a kosmetyczki pudrować twarze i reinkarnować paznokcie.
By po wojnie stalowowolanie nie zarastali
Sama Stalowa Wola jest tylko nieco ponad dekadę starsza od najstarszego zakładu usługowego. Miasto dźwignęło się po wojnie i robiło co mogło, by jego mieszkańcom żyło się lepiej. Skończyło się pionierskie mieszkanie w ziemiankach i piwnicach. Huta się rozbudowywała w tempie może nieco powolniejszym, niż przedwojenne COP-owskie, ale jednak. A przy Hucie rozbudowywało się miasto. Ci, co już mieli dach nad głową wołali o więcej. Apetyty mieszkańców rosły, a te zaspokajał już nie tylko Miejski Handel Detaliczny, bo w sukurs przyszły mu Oddziały Zaopatrzenia Robotniczego. Pierwszy taki OZR w Stalowej Woli powołali hutnicy, a kolejny budowlańcy. OZR-y wypełniały lukę między chaotycznym państwowym handlem i potrzebami społeczeństwa. Trzeba przypomnieć, że były to lata Mincowej „walki o handel”, kiedy stalinizm u nas miał się jeszcze całkiem dobrze. OZR-y pod swoimi skrzydłami skupiały drobnicę, małe bufety, jakieś sklepiki, a wreszcie zakłady usługowe branż wielu, bo tych bardzo po wojnie brakowało. Gdy jakiś pracownik Huty ujawnił się ze zdolnościami rzemieślniczymi, musiał się liczyć z oddelegowaniem do pracy w usługach OZR jako krawiec, mechanik, malarz pokojowy czy fryzjer właśnie. Huta jednak nie mogła zajmować się wszystkim i równolegle z OZR-ami zaczęły powstawać spółdzielnie. Jedną z takich była Spółdzielnia Pracy „Jutrzenka”, założona na początku lat 50. ub. wieku.
„Jutrzenka” powstała na bazie zakładu fryzjerskiego, bo Stalowa Wola czuła głód fryzjerstwa. Kilku fryzjerów nie dawało rady rosnącym włosom, a przecież włosy nie tylko trzeba było obcinać, ale już je układać. „Jutrzenka” z początku typowo fryzjerska, zaczęła z czasem przybierać na branżach i świadczyła usługi wszelakie; od napraw wszystkiego co w domu i biurze, po malowanie ścian, wstawianie szyb i jakże wtedy popularną, a niezwykle potrzebną repasację pończoch. Fryzjerzy mieli jednak w Spółdzielni pozycję dominującą i na przedwiośniu 1953 r. wprowadzili się do nowiutkiego lokalu przy obecnej ul. 1 Sierpnia. Nad sobą mieli nowy hotel, a po sąsiedzku zegarmistrza z jednej i restaurację „Robotniczą” (późniejsza „Arkadia”) z drugiej strony. Z okien mieli widok na świeżo wzniesiony ZDK.
Otwarcie jeszcze za Stalina
– Wtedy to był chyba największy zakład fryzjerski na Rzeszowszczyźnie. Ależ tu było przestrzeni! Kilkunastu pracowników, a z uczniami załoga dochodziła do 20. osób – mówi Stanisław Bukowy. On otwarcia nie pamięta, ale początki fryzjerni na rogu ul. 1 Sierpnia i Pl. Piłsudskiego zna z opowieści teścia. Stanisław Durek fryzjerstwa uczył się przed wojną, za okupacji dorabiał w jednego fryzjera w Rozwadowie, a po nastaniu PRL znalazł pracę w Zakładach Południowych. W kadrach podał „Fryzjer”, jako zawód wyuczony i nic dziwnego, że w Hucie długo miejsca nie zagrzał. W zakładzie przy 1 Sierpnia pracował od samego jego zarania do emerytury i dał początek fryzjerskiemu rodowi.
Gdy otwierał się zakład fryzjerski w sąsiedztwie Domu Kultury, na świecie rozpoczęła się fascynacja Hollywoodem. Ikonami mody damskiej, w tym mody na uczesanie były Elizabeth Taylor, Grace Kelly i Marilyn Monroe z falą loków a’ la femme fatale. Grace Kelly wypromowała bananowy kok podkreślający smukłość szyi. Mężczyźni odrzucali kapelusze, a grzywy układali na lakier jak Marlon Brando i James Dean. Ten styl uczesania rozwinął jeszcze Elvis Presley. Świat fascynacji Hollywoodem i swobodą był jednak za żelazną kurtyną. Jego echa co prawda docierały do nas, ale jednak z dużym opóźnieniem i dlatego rodacy wypracowali swój styl fryzjerskiej mody stawiając na funkcjonalność. Dla mężczyzn było to krótkie strzyżenie głowy maszynką, dla kobiet co najwyżej trwała ondulacja. W fryzjerni przy 1 Sierpnia dbało o to 6. fryzjerów w dziale męskim, 8 fryzjerek na damskim i jeszcze dwie kosmetyczki w oddzielnym pomieszczeniu. Dziś ktoś by powiedział kombinat, ale wtedy mistrzowie brzytwy i nożyczek ledwo znajdowali czas na przerwę śniadaniową.
„Księga skarg” i hippisi, czyli zmory fryzjera
Pamiątką z tamtych czasów jest „Księga skarg i wniosków”. Szare tomiszcze na sznurku było obowiązkowym wyposażeniem każdego sklepu i zakładu usługowego. Każda inspekcja nachodząca placówkę handlową czy usługową zaczynała od lektury „Księgi”. A czegóż tam nie było? Najczęściej żale pismem wylewali frustraci, których przecież i dzisiaj nie brakuje, tylko że dziś zamiast „Księgi” mają Internet. W czasach przedinternetowych i słusznie minionej epoki ze „skargami i wnioskami” nie było przelewek. Po każdym nowym wpisie pracownicy mieli obowiązek zanieść „Księgę” do szefostwa, a to ustosunkowywało się do skargi albo wniosku. Na szczęście to już historia, która miejmy nadzieję się nie wróci.
A wracając do mody, to po latach zauroczenia grzywami Brando, Deana i Presley’a, a u nas Tyrmanda i Hłaski, przyszedł czas na długie włosy. Za pośrednictwem Radia Luxemburg Polacy słuchali festiwalu Woodstock, na ekrany (jeszcze długo nie u nas) trafił musical „Hair”, a żurnal Voque na początku lat 70. ogłosił, że „od teraz w modzie nie ma zasad”. Jednym słowem pełna wolność, kult indywidualizmu i kultura hippie. Modny mężczyzna miał od dołu: buty na platformie, spodnie dzwony, dopasowaną welurową koszulę koniecznie z szerokim kołnierzem i włosy zalegające na ramionach. W takich to czasach do pracy w zakładzie przy 1 Sierpnia przyszedł Stanisław Bukowy. Brzytwy się chwycił nie dla ratunku, ale żeby w życiu nie utonąć. Fryzjerskiego fachu wyuczył się w wojsku, jednak wojskowa fryzura do fryzury wówczas modnej miała się jak pieczarka do trufli. W wojsku była tylko maszynka do strzyżenia, w cywilnym zakładzie tylko nożyczki. A do tego ta nieszczęsna moda na długie włosy, wzięta podobno od Piasta. Klient przychodził raz na rok, albo i rzadziej. – Niektórzy fryzjerzy wtedy nawet wrócili do Huty, bo woleli ciężka pracę w kombinacie niż nudy przy pustym fotelu fryzjerskim. Ja też myślałem o wyjeździe do Ameryki – wspomina S. Bukowy. Nie wyjechał i dziś nie żałuje tamtego wyboru.
Panie górą, ale klan Bukowych się trzyma
Zakład przetrwał fatalną dla fryzjerów modę na długie włosy. Przetrwał też komunizm, a w kapitalizm wszedł w nowym składzie i w nowej formule. Ze starego zakładu w lokalu przy 1 Sierpnia ostali się tylko Stanisław Bukowy i Anna Bandyga. Po jakim czasie skład zasilił Damian Bukowy s. Stanisława. To już młode pokolenie stalowowolskiego fryzjerstwa, do którego wcale się nie garnął, ale „ojciec kazali”. W szkolnej klasie uprofilowanej na fryzjerstwo było tylko dwóch męskich adeptów tego szlachetnego zawodu i przeszło trzy dziesiątki dziewcząt. Może nie aż z taką przewagą płci pięknej, podobnie jest i dzisiaj w szkołach kształcących fryzjerów.
– Taka jest już specyfika tego zawodu – mówi Zdzisława Miętus z Cechu Rzemieślników i Przedsiębiorców w Stalowej Woli. – Wymaga on szczególnych predyspozycji, głównie wyobraźni, a czas pokazał, że i niemałej przebojowości. Zauważamy, że panie z nożyczkami są bardziej odważne i częściej oraz szybciej decydują się na rozpoczęcie własnej działalności gospodarczej. Panowie w tym są bardziej konserwatywni.
W Stalowej Woli są 43 zakłady fryzjerskie zrzeszone w Cechu. Jest też miejsce dla kolejnych, bo wszem wiadomo, że w kolejce do fryzjera trzeba swoje odsiedzieć. Może nie tyle, co do lekarza, ale jednak. Zresztą kolejka przed strzyżeniem, czy goleniem ma swój urok i tradycję. Fryzjernia nie jest już punktem wymiany opinii, jak to drzewiej bywało, ale są tacy, co to często przychodzą „baczki podciąć”, a w zasadzie pogadać o starych znajomych. Niektórzy klienci zakładu przy ul. 1 Sierpnia awansowali już do grona właśnie starych znajomych, no bo jak inaczej powiedzieć o kimś, kto przychodzi regularnie od pół wieku? Raz zdarzyło się nawet tak, że na trzech fryzjerskich fotelach przed lustrem usiadło trzech jegomościów, którzy wspólnie mieli nieco ponad …250 lat! To się nazywa przyzwyczajenie. I nie zniszczyła tego nawet pandemia, podczas której – jeden jedyny raz w swojej historii – zakład był zamknięty przez dwa miesiące. Czy wtedy stalowowolanie chodzili zarośnięci, jak za czasów wspomnianego już Piasta? – Jakoś sobie radzili, w co drugim domu pojawiła się maszynka do strzyżenia, ale maszynki się psują i nie każdy umie się takim urządzeniem posługiwać – podsumowuje niedobry dla fryzjerstwa czas Stanisław Bukowy.
Zawiść łysych i oby tak dalej
Z tego złego czasu został jeden dobry zwyczaj. To umawianie się z fryzjerem na konkretną godzinę. To głównie ułatwia życie zabieganym i w niczym nie zmienia harmonogramu tym, którzy do fryzjera przychodzą nie tylko się ostrzyc. Bukowy junior mówi nawet, że moda na fryzury się znacznie częściej zmienia, niż klientela. Są tacy, co to od dziesięcioleci strzygą się na „kancik na karku”, którą to fryzurę zapamiętali z pięknych młodych lat przed wojskiem. Inni ulegają modom, a te zmieniają się. Ludzie mają telewizory i widzą kroczącego po czerwonym dywanie Roberta Lewandowskiego, z jakże intrygującym przedziałkiem. I po takim występie, co drugi robił się „na Lewandowskiego”. Z kolei David Beckham trzyma się fryzury pompadour, z mocno wygolonymi bokami i dłuższą górą zaczesaną do tyłu. I spójrzcie państwo, iluż takich Beckhamów chodzi po stalowowolskich ulicach. Albo samurajów czy wikingów ze spiętą gumką falą włosów. Praktyczniejsi robią się „na żołnierza” wygalając boki i zostawiając trochę dłuższych włosów na szczycie głowy. Fryzjer podoła każdemu modowemu wyzwaniu.
I tak codziennie od 70. lat. Pierwsi klienci ustawiają się pod drzwiami zakładu już przed siódmą rano, ostatni wychodzą po zmroku. Temu loki na głowie poprawiła nożyczkami pani Ania, inny siedział na fotelu pana Staszka, a kolejny był umówiony na sesję z Damianem. I nie ma niezadowolonych. Są co najwyżej zazdrośni, ale tylko wśród tych, którym Bozia owłosienia poskąpiła.
Jacek Czyż