Prezentujemy fragment książki „Samo życie i już!” Marka Pietrzykowskiego, w latach 1978-2002 pracownika OBRMZiT, Huty Stalowa Wola i Dressty. Tym razem autor, człowiek licznych pasji (podróże, taternictwo, szybownictwo, nurkowanie, baloniarstwo, samoloty, windsurfing, morsowanie, żeglarstwo morskie) zabierze nas w ekscytujący rejs po Bałtyku.
Jacht zasztauowany, gotowy do rejsu. Czwartek, 12 sierpnia 2021 r., godz. 11.15, s/y Sarmata II wychodzi w morze. Pod kapitanem kmdr Ireneuszem Michałem Górecznym idziemy do Maarianhamina na Alandach. A może i dalej?
Załoga w składzie: kmdr Ireneusz Michał Góreczny – kapitan, Norbert Szulc – I oficer, Marek Pietrzykowski – II oficer, Sławomir Szyszka – III oficer, Anna Suszyńska – ochmistrzyni, Igor Popłoński – załogant.
Co szykuje nam Neptun?
Przed nami mile morskie, które zamierzamy zapisać na nasze własne logi i otwarte morze…
Niedługo po wyjściu z Mariny Gdynia stawiamy żagle. Neptun nam sprzyja, wieje 3 w skali Beauforta. Port za rufą staje się coraz bardziej odległy. Jacht idzie z prędkością 5-6 węzłów. W kambuzie zaczyna działać Ania. Wiem z zeszłorocznego rejsu, że z głodu nie zdechniemy, a schudnięcie mi nie grozi.
Starych kumpli nowy czas
Kapitan przy swoim stole nawigacyjnym ślęczy nad mapą. Stół to jego ołtarz, na którym lepiej nic nie kłaść. To jego i tylko jego królestwo. Z kapitanem znamy się równo 50 lat. Poznaliśmy się w Zawratowym Żlebie w Tatrach, w sierpniu 1973 roku, gdy wracałem ze wspinania.
Straż Graniczna Władysławowo przez radio pyta o tożsamość jachtu, i wychodzimy z Polskiej Strefy Ekonomicznej. Sarmata w sporym przechyle. W koi czuję się jak jeździec, którego młody wierzchowiec próbuje wyrzucić z siodła.
Tfu-tfu, odpukać!
Piątek, 13 sierpnia. Razem z Norbertem będziemy pełnić wachtę od godziny 0.00 do 4.00. Nazywają ją psią wachtą. Jest piękna noc, nad nami spadają gwiazdy. Jeżeli choć jedno marzenie, które zdążyłem wypowiedzieć, spełni się, będę szczęśliwy. Steruję na gwiazdę Merak, tylne koło Wielkiego Wozu. Cały czas mam wzrok utkwiony w niebo i nagle widzę coś tak pięknego, że aż mi dech zapiera. Na niebie rozbłyskuje bolid. Przypomina magnezjową flarę, która jak wstęga rozlewa się po niebie mlecznym deszczem, jasną mgławicą. Światło padające z nieba jest silne. Odbija się jak snop reflektora na bakburcie Sarmaty. Wstęga na niebie, jej poświata trwa około 15 sekund, po czym zastępuje je dym jak po rozbłysku sztucznych ogni.
Czwarta rano, wachta skończona „różowieje już niebo na wschodzie”. Za mną piękna niezapomniana noc pod gwiazdami. Ranną wachtę przejął kapitan z Anią. Za sterem widać człowieka, który jak nikt rozumie się z jachtem. Rozmawiają w jakimś nieznanym języku i jestem pewny, że Sarmata to czuje. Dzień na jachcie dobiega końca. Do Maarianhamina na Alandach jeszcze ok. półtorej doby żeglugi.
Sobota, 14 sierpnia. Śniadanie w postaci kanapek, kiwa na tyle mocno, że Ania nie jest w stanie usmażyć jajecznicy. Pogoda ładna, świeci słońce wyglądające za chmur. Wszyscy pojawiający się na pokładzie muszą mieć kamizelki i uprząż bezpieczeństwa. Jej linkę-smycz wpinamy karabinkami w stały takielunek jachtu. Pod pokładem jeszcze gorzej, chwila nieuwagi i brak 3-punktowego podparcia – i dzieje się bardzo niebezpieczne. Jacht idzie dzielnie, kiwając się z boku na bok, jakby był po wielu głębszych. Koniec wachty i szybko do koi, aby nadrobić sen. O 23.40 zaczynam ubierać się na psią wachtę.
Bałtyk w furii sztormu!
W sytuacji, gdy wnętrze jachtu przypomina symulator akrobacyjny, a jedna ręka musi stale się czegoś trzymać, ubranie spodni sztormowych, kurtki, uprzęży i kamizelki nie trwa krótko. Z sielanki słonecznego dnia pozostało wspomnienie. Błyskawice rozświetlają horyzont, podobnie jak w czasie wojny, gdy byłem w Jugosławii. Horyzont jaśnieje od błysków, pojawiają się wokół nas, jakbyśmy byli na obrotowej scenie.
Nagle potworny huk i nogi uginają mi się w kolanach. Piorun dokładnie nad masztem jachtu rozświetla pokład. Jesteśmy w kręgu snopu światła jak Jaś Fasola w czołówce filmu. Nie zdążyłem się przestraszyć i mogłem przeżyć piękno zjawiska. Przypominają mi się wspinaczki w Tatrach, zwłaszcza te eksponowane w „lufcie”. Morze wokół wściekle wzburzone. Bałtyk wpadł w furię, fale dochodzące do 6 metrów przewalają się obok. Wyostrzyć na fali, wziąć ją dziobem, a potem odpaść od wiatru i wrócić na zadany przez kapitana kurs. Morze poraża hukiem, a wiatr wyje wściekle w likszparze masztu. Słyszę te dźwięki, są jak nepalskie młynki modlitewne, monotonne bez intonacji. Może to mój strach? – wcale się go nie wstydzę.
Jacht idzie ciężko, kładąc się na boki tak mocno, że całe bulaje są pod wodą. Na pokład, na nas idą olbrzymie szpryce wody. Struga jednej z nich wpada mi za kołnierz. Ze zdziwieniem czuję, że jest ciepła. Budzę kapitana! Pojawia się w zejściówce i rozkazuje błyskawiczne refowanie żagli do minimum. Zrzucamy całkowicie zrefowaną wcześniej genuę, a z grota zostaje tylko fragment przypominający krawat. Sarmata pędzi dalej, już bez odzieży roboczej i gna po falach jak szalony. Może to ze wstydu, taż to despekt biegać na golućko. Wchodzimy pod czarne chmury, które były widoczne z daleka. To ich czerń zmusiła nas do refowania żagli.
I nagle, jak nie powieje… Nic nie widzę, zalało mi okulary! Nie, bo nad nimi też nie widzę. Nad rozwścieczonym morzem kłębi się biały pył i Bałtyk jak z trąby słonia ciska potężne prysznice wody na pokład. Niewiele widać. Wiem, że to już nie 7 w skali Beauforta, bo 6-7 sztormowaliśmy w zeszłym roku przez prawie 4 dni. Jestem za sterem przypięty smyczą do relingu. Miota nami potężnie. Kurczowo trzymam się koła sterowego, boję się, aby nie upaść. Nagle potężna siła powala mnie! Jakby nas słoń w d..ę kopnął. Gramolę się spod kolumny steru, boję się, żeby jacht nie zrobił zwrotu przez rufę. Nie!! Tylko nie to! O godz. 4 zdajemy wachtę, odpływam w koi, zapominam o Bożym świecie.
Kapitan za sterem
On wie co robić. Za kilkanaście godzin powinniśmy dotrzeć do Maarianhamina. Wejście do portu jest urozmaicone wieloma niespodziankami, które tkwią pod powierzchnią wody. Na kamieniach, bo o nich mowa, fale rozbijają się tworząc białą pianę. Kapitan za sterem nawiguje na podstawie programu z mapami w wersji elektronicznej.
Wchodzimy do mariny, dobijamy do nabrzeża. Żeglarze z sąsiednich jachtów pytają skąd idziemy. Z Gdyni. Wow… Terrible weather you have passed!
Port daje wytchnienie
Już bardzo dawno nie przeżyłem takich emocji. Czuję się po nich niezwykle wyszumiany. W czasie wieczornego prysznica trzymam się kurczowo ściany. Błędnik po tylu dniach dyżuru musi mieć czas, aby przejść na stand by. Zarówno jacht, jak i załoga są po przejściach. Jacht wymaga naprawy żagli, załoga – odpoczynku.
Po grocie szyję foka genuę, mży deszcz. Pomaga mi Igor, bardzo sympatyczny 17-letni gość. Zeszycie dwóch żagli wymagało sporo pracy. Dakron, z którego zostały uszyte, jest twardy od soli i sterany wiekiem. W czasie pracy, jak szanty towarzyszyły mi wspomnienia z wczorajszej nocy. Gdy po serii błyskawic wokół nas, piorun walnął tuż nad masztem, Norbert zapytał kapitana.
– Czy uderzenie w maszt może być groźne?
– Nie znam relacji kogoś, kto to przeżył! – odpowiada kapitan.
Robótki ręczne wydziergane, czas zobaczyć miasto. Maarianhamina jest stolicą Wysp Alandzkich, które posiadają własny rząd i parlament. W porcie rzuca się w oczy bark Pommern, wielki żaglowiec transportowy. Idzie z nami Igor, w cywilu mistrz Polski i Europy w Ju-Jitsu. Dobrze, że do załogi Sarmaty dołączył ktoś bardzo młody. Karmi nas Ania. Baba lodołamacz, odgarnia krę i płynie.
Niedziela, wieczór, 15 sierpnia. Komenda kapitana jest krótka, za półtorej godziny wychodzimy. Michał przy swoim ołtarzyku długo studiował mapy i prognozę pogody, spodziewałem się tej decyzji. W Maarianhamina pada deszcz. Zwiedziliśmy co było możliwe, po co siedzieć dłużej. Jest okno pogodowe, które powinno sprawić, że bez dodatkowych wrażeń powinniśmy przejść do Sztokholmu. A wrażeń ci u nas, jak dotąd, dostatek, wystarczy aż nadto. Mijamy domek pilotów i piramidę na wyjściu z portu, jesteśmy w morzu.
Idziemy w kierunku północnego wejścia do Sztokholmu. Morze spokojne, steruję na zadaną latarnię morską. Około 0.30 wchodzimy w szkiery. To charakterystyczne dla Skandynawii wyspy skaliste, mutony, a między nimi mnóstwo wąskich przesmyków. Za sterem ciągle kapitan, i tak będzie do wejścia do portu w Sztokholmie. Niesiemy pod masztem białe światło sygnalizujące, że Sarmata idzie na silniku. Nie przysługuje nam pierwszeństwo drogi, tak jak dla jednostki idącej pod żaglami. To światło daje niesamowity efekt. Salingi i wanty podświetlone, oddają zielonkawy refleks i w takiej ramce obserwuję rozgwieżdżone niebo. Wielkie statki wycieczkowe przechodzą w odległości około 50 m od Sarmaty. Ich bogate rzęsiste oświetlenie poraża wzrok. Zarówno statki jak i Sarmata uchylają się ze swojego kursu. Duże statki na dziobie wytwarzają podciśnienie, które może zassać mniejszą jednostkę i wypluć ją za rufą, przemieloną przez śrubę. Efekt dla mniejszego jest taki sam jak dla rowerzysty przejechanego przez walec. Psyt, k..wa, psyt.
Cały czas idziemy wąskimi przesmykami. Robię kawę i poję nią kapitana. Jego ponadczasowa wachta trwa już kilka godzin. Jak tak dalej pójdzie, będę mu podawał kawę dożylnie. Robi się jasno i nie mogę oderwać wzroku od mijanych zatoczek, pięknych jachtów i wspaniałych posiadłości. Po dwudziestu godzinach jazdy stajemy w bardzo ciasnej marinie, około 300 m od Vasa Museum. Ania podaje coś do przegryzienia i kapitan pada na koję. Znalazł świetne okno pogodowe i doprowadził nas do celu.
Cumujemy w Marinie Vasahamnen w Sztokholmie i do Vasa Museum mamy rzut beretem.
Po swoich śladach sprzed lat
Bardzo się cieszę, że znowu zobaczę Sztokholm. Przypłynąłem tu promem dokładnie 45 lat temu. Byłem wtedy studentem Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej i od dziecka marzyłem o zwiedzaniu świata. W stolicy masa studentów z Polski poszukiwała pracy, więc z dwoma kolegami kupiliśmy samochód i ruszyliśmy w nieznane, aby dotrzeć do Uppsali. Tam, mówiąc w wielkim skrócie, zmywałem gary i byłem „pokojówkiem” w Esso Motor Hotel.
Dreptam więc po Sztokholmie, szukając własnych śladów sprzed lat. Znalazłem je bardzo blisko od miejsca cumowania Sarmaty. Widzę wielką zabytkową kotwicę, kiedyś był tam przycumowany stary statek, na którym Chińczyk wynajmował kajuty. Spaliśmy na nim z kolegami, a na nabrzeżu czyściliśmy nasz „nowy” nabytek, Forda Cortinę rocznik 1965.
Zapraszam do Vasa Museum
Śniadanie, nic dodać nic ująć. Stół podobny do wielkanocnego. Dzisiejszy plan to Vasa Museum. Muzea to moja pasja, a te morskie i lotnicze kocham szczególnie. Lubię je zwiedzać powoli z namaszczeniem i samotnie przeżywać to, co widzę. Miałem to szczęście, że dużą liczbę muzeów odwiedziłem przy okazji podróży służbowych po świecie. Zapraszam do Vasa Museum. „Radiem serca” życzę Wam, byście odwiedzili to miejsce osobiście.
Było to tak: 10 sierpnia 1628 roku okręt Vasa odbił od brzegu i wypłynął w swój dziewiczy rejs. Parę chwil po opuszczeniu portu kilka podmuchów wiatru sprawiło, że potężny żaglowiec przechylił się i woda wdarła się do jego wnętrza przez otwarte otwory strzelnicze. Na oczach króla i zgromadzonych tłumów okręt zatonął. Po 333 latach jednostkę wydobyto i poddano konserwacji. Jej wspaniały efekt wprowadza zwiedzających w zdumienie i podziw.
Szkiery przed nami. Nynäshamn – byliśmy tam z Grażyną
21 sierpnia wyszliśmy z Vasahamnen Marina. Za rufą maleją budynki Starego Miasta w Sztokholmie. Nasz dzisiejszy port docelowy to Nynäshamn. Przed nami cały dzień „jazdy” przez szkiery. Klimaty całkiem mazurskie, gdyby nie skały, obłe, surowe, przypominające skorupy żółwia lub zad słonia.
Początek drogi wymaga obecności kapitana za sterem. Wąskie przesmyki przypominają kanały łączące jeziora, później rozszerzają się i są podobne do dużych jezior mazurskich. Spory ruch, zwłaszcza łodzi motorowych. Trudno się dziwić, trwa weekend, a brzegi szkierów są obsiane domami, domeczkami i rezydencjami. Szwedzi docierają do nich drogą wodną, bo często innej nie ma. Przy wielu domach, na pomostach, tuż nad wodą widać sauny z oknami wychodzącymi na morze.
Do portu docelowego mam szczególny sentyment. Czterdzieści cztery lata temu przypłynęliśmy tutaj z Grażyną do pracy. W Nynäshamn stanęliśmy w blokach startowych do naszego biegu przez życie, które od tamtego czasu jest nasze, wspólne.
Skok przez morze
Jutro skok do Polski. To dwie doby z hakiem, ile wyniesie hak? 22 sierpnia ponowna naprawa foka genui. To nasz ważny napęd przez wielką wodę. W południe zostawiamy Nynäshamn za rufą. Przed nami skok przez Bałtyk. Idziemy na południe, wieje ciepła bryza. Poranny zimny wiatr w porcie przeszywał na wskroś. Teraz na morzu słońce przyjemnie grzeje i rozleniwia. Pogoda w tegorocznym rejsie nie rozpieszczała nas, nie było morskiej kąpieli oprócz fontann wody podczas pamiętnej nocy, gdy sztormowaliśmy przy 9 w skali Beauforta. To była groźna, ale dla mnie piękna i pamiętna noc, której przeżyć nie żałuję. Dopiero następnego dnia smakowałem ją, przeżywałem na chłodno i jednocześnie cieszyłem się, że już za nami. Dobrze pamiętam, gdy ktoś z załogi spytał kapitana.
– Czy jest szansa, że z tego cało wyjdziemy?
Z prawej burty na trawersie latarnia morska Landsort na wyspie Öja zamieszkiwanej przez 30 mieszkańców. To południowe wyjście na Bałtyk ze szkierów. Morze bardzo spokojne, przewidywalne, jacht idzie na równej stępce. Bałtyk jakby chciał nas przeprosić za nocne wybryki w ostatnią sobotę. Ania szykuje gołąbki. Kolacja jest na gorąco, doskonała i w dodatku nie trzeba mieć oczu dookoła głowy, czy coś nie zsunie się ze stołu. Najczęściej kładziemy na stole wilgotne ściereczki, a dopiero na nich talerze. Patent działa, ale tylko przy mniejszych przechylach i nie zapobiega przewracaniu się kubków.
Zapada piękna noc. Księżyc daje jaskrawe światło, które milionami blików srebrzy się i odbija na wodzie tworząc świetlną drogę. Odchodzi ona od naszej prawej burty i prowadzi w górę po horyzont, w nieznane. Droga jest różnej szerokości, postrzępiona tajemnicza i nieodkryta jak ludzki los. Patrząc na nią zadaję sobie pytanie: – Co jest za horyzontem, a może i dalej? Co przyniesie mi los? Ciągle wierzę, że mam na niego wpływ, a siłą sprawczą są moje marzenia.
Płyniemy wzdłuż Gotlandii, którą mijamy ze sterburty. Nie widzimy jej, ale wiemy, że tam jest! Obserwujemy piękny zachód słońca. Jego kolor wskazuje, że jutro będzie dobrze wiało. Dzisiaj na kolację mięso w sosie i ogórki kiszone przygotowane przez moją żonę Grażynę, do tego makaron. Oczy nam się do tego żarcia świecą, pozostaje jedno dość zasadnicze pytanie. Jak ugotować makaron i podgrzać mięso, gdy tak pierońsko kiwa. Uff, udało się zjeść i nawet nikt się nie wypaprał. Wachta spokojna. Tylko jeden statek w strefie rozgraniczenia ruchu. To morska autostrada, gdzie statki idą w obu kierunkach. Przecinając ją, czujemy się jakbyśmy wjechali wózkiem dziecinnym na autostradę. Kapitan czasami wywołuje przez radio idące statki, aby zwrócić ich uwagę na nas. Idą z dużą prędkością ok. 30 węzłów i wystarczyłoby kilka minut i bylibyśmy na kolizyjnym kursie.
W tych strefach czuję się dokładnie tak, jak na przejściach dla pieszych w Odessie. Czyli jak zając, na którego polują. Wiatr z rufy jest północny i mocno nas wychładza pomimo ciepłego wielowarstwowego ubioru. Idziemy świetlistą drogą, steruję na Księżyc. Ciekawy kolor tej drogi długo mnie męczył, a był mi dziwnie znany. I nagle mnie oświeciło, ten srebrno-szary odcień z odblaskami na wodzie to kolor kawałka rudy chromu, jaki przywiozłem z Aksu w Kazachstanie. Rano takie fale, że jedynym miejscem, gdzie śniadanie się nie zsunie, jest zlew. Podano do stołu. Podchodzić pojedynczo, nie pchać się!
25 sierpnia. Za nami kolejne latarnie morskie: Stilo, Rozewie, Jastarnia. Sterujemy na kierunek latarni na Helu. Za nami bite 2 tygodnie żeglarskiej przygody. Mocnych momentów nie zabrakło! Czuję się wyszumiany, zresetowany. Znalazłem to, czego szukałem, a może i więcej?
Reminiscencje
Za kilka godzin s/y Sarmata II zacumuje w Gdyńskiej Marinie. Był nam, Załodze, przez ten czas domem, schronieniem i wiózł nas jak koń w nieznane. Czasami wierzgał, trącał rufą niczym zadem i gadał ze mną. W tym rejsie towarzyszyły nam fenomenalne zjawiska na niebie i wokół. Te noce po wyjściu z Gdyni, rozświetlone niebo, pełne spadających gwiazd. Wielokrotnie wypowiadałem w sobie marzenia. Wśród nich to najmocniejsze. Muszę skończyć i wydać książkę.
Noc z 14 na 15 sierpnia, oświetlana pokazami sztucznych ogni na niebie, chyba na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Ten kiwający się na falach jacht, idący po bulaje w wodzie, dźwięki, jakie wygrywał wiatr w likszparze masztu i biała mgła wody wokół. Tak oszalałego z wściekłości morza do tamtej chwili nie widziałem. Miałem na sobie wiele warstw ciuchów, a mimo tego czułem się jak butelka szampana owinięta mokrym ręcznikiem, schładzana na wietrze. A potem absolutny szok, fontanny zaskakująco ciepłej wody, które czułem przez sztormiak. Bryzgi wlewały się za kołnierz i spływały po plecach. A wszystko przy orgii błysków rozświetlających horyzont wokół. I potem ten piorun nad masztem, który grzmotem spadł na nas jak topór kata! Zalał i oślepił oczy potężnym strumieniem światła rozświetlającym pokład. Czułem się jak aktor na scenie w snopie reflektora.
Wiedziałem, że nikogo nie gram, ale przeżywam jedną z najciekawszych i groźniejszych scen mojego życia. W jej tle, w głowie wyświetlały się wspomnienia ze wspinaczek po Tatrach i te najbardziej dla mnie cenne z zimowych akcji ratunkowych z GOPR. Swoje wielkie marzenie spełniłem. W kwietniu 2022 r. skończyłem i wydałem książkę pt. „Samo życie i już!”. Rejs przeszedł do historii, ale w mojej pamięci wciąż trwa.
Dziękuję Ci Michał!
Te słowa dedykuję kapitanowi Irkowi Michałowi Górecznemu, komandorowi Marynarki Wojennej RP w stanie
spoczynku. Dzięki Tobie mogliśmy to wszystko przeżyć szczęśliwie
i wrócić do domu…
Marek Pietrzykowski
Bez przesady z Gdyni do Marienhaminy setki ludzi robia takie rejsy co roku a niektórzy nawet z dziećmi i kotem.