Żenada i łatwizna. Przerzucanie sklepowego towaru w poszukiwaniu słodszych dla duszy cen jest dziś normalką. Zwłaszcza przedświąteczną. Tradycja? Pewnie tak. Tylko że nikt nie zna jej początku. Młodsi zapewne nie zaprzątają sobie głów genealogią tej przedświątecznej zapobiegliwości zaopatrzeniowej. Starsi też gonią od sklepu do sklepu, ale ich rozumiem.
Za czasów sprzed ćwierćwiecza i dalszych to był prawie Turniej Czterech Skoczni. Trzeba było kupić, donieść i jeszcze być trzeźwym przy opłatku. To była sztuka granicząca z cudem.
Tradycyjna konserwa
Zacznijmy od kupowania. Pomijamy czasy świeżo powojenne peerelowskiej rzeczywistości. Każdy wie, że była ona szara jak kreowane trochę później kino moralnego niepokoju. Niepokój był na każdym zakręcie, a narastał ze zbliżającymi się świętami. Był to niepokój o zastawiony stół. Musiało się na nim pojawić dwanaście dań, a Polak nie lubi tradycji oszukiwać. Sęk był w tym, że nawet czterech dań by ze sklepowego towaru nie poskładał. Mieszkańcy Stalowej Woli akuratnie byli w dość dobrym położeniu. „Matka Huta” dbała o swoje dzieci, a przykład z niej brały inne firmy. W Hucie były sklepy zakładowe, a tam gdzie ich nie było, były stołówki, w których też można było coś kupić. Na święta kupowało się najczęściej konserwy. Dziś koń by się uśmiał, gdyby ktoś mu współczesną konserwę do żłobu włożył. Tamte konserwy to jednak były cymesy. Szynka z „Krakusa” albo zamknięta w blasze golonka z niżańskich Zakładów Mięsnych. Ślinotok murowany u każdego, kto ich smaku zaznał. W Wigilię, albo dzień przed, wędrowały karawany ludzi z workami na plecach. Żadne tam Mikołaje czy Dziadki Mrozy. Po prostu ludziska szły z darami socjalizmu do domów. I było obojętne, czy za talony te konserwy były, czy po prostu „coś na stołówkę rzucili”.
Coś z płetwami
Ryba. Z tą było gorzej. Bywała w sklepach, ale trzeba było po nią stać godzinami w oblodzonych kolejkach. Trzeba jednak przyznać, że śledzie za komuny były fantastyczne. Czekały na klienta w wielkich beczkach, błagając martwymi oczami, by wziął. Pewnie, że się brało. W domu trzeba było tylko truchła wypatroszyć, wymoczyć i były gotowe na stół. Po wcześniejszym odcięciu głowy oczywiście. Z karpiem był większy problem. Co prawda był w większości sklepów, ale tak naprawdę bardziej bywał, niż był. Tu pojawiała się tradycyjnie polska zapobiegliwość. Stawów w okolicy wszak wiele, a i wędkarzy nie bez przypadku jeszcze więcej. Karp przed egzekucją musiał sobie popływać. Koniecznie w wannie i przynajmniej dobę. Był zabijany 23 grudnia, bo w Wigilię z wanny domownicy musieli skorzystać.
Wędzone szczęście
Mięsiwo. To był prawdziwy problem komuny. Może nie samych komunistów, bo oni mieli się fajnie, ale wszystkich innych, czyli większości społeczeństwa. Czerwoni mieli swoje sklepy, które za Gierka ktoś określił „za żółtymi firankami”. Wyższy rangą pezetpeerowiec szedł do takiego sklepu i wybierał, co mu czerwona władza podrzuciła. Szary obywatel po szynkę czy boczek ustawiał się w kolejce. Stać czasami trzeba było i dobę. Stąd pod niektórymi sklepami płonęły ogniska, żeby kolejkowicze mogli się ogrzać. Można chociażby wspomnieć tu oddany za Gierka „Jubilat”, nieopodal obecnego ronda Kaczyńskiego. Ależ pod jego drzwiami cuda się wyprawiały! Zawsze też w mięso można się było zaopatrzyć „na lewo” i robiła tak większość. Bo boczek z chłopskiej wędzarni miał pod sobą wszystkie przerośnięte słoniną pseudoboczki sklepowe. Zaletą kiełbas i szynek domowej roboty był zapach. To była bożonarodzeniowa nieodłączność. Problem polegał na tym, że wyczulone nosy mieli też ormowcy. Młodszym wyjaśnię, że byli to lizusy komuny, którzy brak rozumu nadrabiali donosami. Ludzie w niebieskich beretach zatrzymywali człowieka z nęcącą zapachem torbą i po zawodach. Kiełbasę zabrali, Kolegium ds. Wykroczeń przywalało karę, średnio dwóch pensji, a święta w domu były przy śledziu.
Dla pokrzepienia dusz
Alkohol. Też był, bo to też tradycja. I co ciekawe, jedni pijali już po wieczerzy wigilijnej, inni dopiero po pasterce. Widać chociażby było, kto już po, a kto przed, podczas tradycyjnych pojedynków Rozwadowa z Pławem. W okolicach fary nikt płotów ze sztachet nie stawiał, bo to był najprzedniejszy oręż. Oczywiście przegrywali ci, co już byli po spożyciu. A spożywało się najczęściej „strażacką” albo bimber. „Strażacka” to czysta wódka monopolowa, która swoją nazwę wzięła od czerwonej naklejki. Inną charakterystyczną jej cechą był korkowo-papierowy kapsel. Smakowo i zdrowotnościowo zdecydowanie przewyższał ją bimber, nawet napodlejszego wyrobu. Produkowany był w co drugim domu. Z cukru, z melasy, a wytrawni bimbrownicy robili go nawet z ziemniaków. I również jego problemem był zapach. W każdym bloku był jakiś ormowiec. Wywąchiwał taki specyficzną eteryczność i nalot milicji był murowany. I tak, jak za kiełbasę od chłopa. Kolegium i zmarnowane święta.
Powiew kapitalizmu
Cytrusy. To już legenda PRL. W grudniu czołówki gazet zajmowały „newsy” o płynących do Polski statkach z cytrynami i pomarańczami. Diabli tylko do tej pory wiedzą, dlaczego te statki nie mogły pływać wcześniej. Potem były czołowe informacje o rozładunku statków w naszych portach. A cytryny i pomarańcze pojawiały się w sklepach faktycznie w ostatniej chwili, czyli tuż przed Wigilią. Może dlatego, że jesteśmy skrajnie odlegli od morza. Ale jednak była to frajda! I tylko starsi pamiętają tę kolorową bibułkę, w którą zawinięta była każda pomarańcza. Po prostu, mniam. Wszak to był powiew kapitalizmu. Oczywiście gazety grzmiały, że pomarańcze są z socjalistycznej Kuby, ale Polak mediom nie wierzył i zdzierał pomarańczową skorupę z jego zdaniem owoca pochodzącego z kapitalistycznej Ameryki. Gdyby było inaczej, nie byłoby pomarańczy w „Peweksach”, czyli sklepach, w których walorem płatniczym był dolar.
Migdały, rodzynki i inne owoce potrzebne do kutii też płynęły. Ludzie stali w kolejkach, ale ich cierpliwość była wynagradzana. Oczywiście przed samą Wigilią.
Podaj dłoń
Opłatek. Przynajmniej w kilku domach Stalowej Woli był wypiekany. Potem kościelny lub organista pakował taki wypiek do walizki i szedł od domu do domu. W każdym komplecie opłatków był zazwyczaj jeden innego koloru. To dla jakowegoś zwierzęcia, ale i tak najczęściej był zjadany przez co sprytniejszą latorośl. Spotkań opłatkowych w zakładach pracy nie było. Przecież komuna ze świętami walczyła. Jedynymi świętami był 1 maja, 22 lipca i rocznice radzieckiej rewolucji. Wszystko inne było zabobonne. No, może z wyjątkiem sylwestra. Sylwestra partyjni kochali. Bale, rauty i ogólne pijaństwo. Przed tym ostatnim musiał się wystrzegać – chwilowo – tylko pierwszy sekretarz powszechnie nielubianej partii. Jego obowiązkiem było bowiem pójście o północy 31 grudnia do Huty. Na Stalowni podchodził do każdego pieca i podawał dłoń hutnikom. Ci najczęściej specjalnie łapska nurzali w sadzy, żeby sekretarzowi coś po wizycie zostało. W pamięci starych stalowników został jeden taki, co rękę miał jak bochen, a ściskał ją silniej od imadła. Nieświadom tego partyjniak podał mu nieskażoną pracą dłoń. I stało się! – Jezus Maria! – zakrzyknął sekretarz. I tak skończył swoją komunistyczną karierę. Wesołych Świąt.
Jacek Czyż