Przepowiednia
Cały ten rok, który zbliżał się już do końca, nie był udany. Chłop mieszkający na samym końcu Lipy, nieopodal granicy, cieszył się, że już dobiega końca. Do pośnika siadał w nastroju nadziei, ale i obawy. Ktoś doniósł mu, że po jego łące na błotach kręcili się ruscy. Wyraźnie czegoś szukali. Spotkanie z carskimi żołnierzami nie wróżyło nic dobrego. A jeszcze ostatnio zdarzyło mu się przejść parę razy przez granicę. Może ktoś im doniósł? Może któryś z wachty widział? No, nie ułożył się ten rok, nie ułożył. Nielekka ta nasza dola – myślał. W Wigilię snuł się po podwórzu, robiąc drobne rzeczy, bo w święto ciężka robota nie uchodzi. Na płocie wisiało zamarznięte pranie, które gospodyni zrobiła w rzece. Święta przecie, to wszystko musi być czyściutkie i świeże. Wszedł do obory, gdzie stały dwie krowy i dwa woły. Sprawdził, czy dobrze przywiązane i oporządzone należycie. Dosypał im żyta – „Niech mają na święta” – pomyślał.
Gospodarz przyniósł wiązkę siana i włożył pod obrus na wigilijnym stole. Sprawdził świeczki na choince, coby nie zapaliły chałupy, i ciężko usiadł w kuchni, gdzie krzątała się gospodyni. Nadciągnął wigilijny wieczór. Jak tradycja nakazuje, zapalono choinkowe świeczki i po kąpieli wszyscy zasiedli do stołu. Jednak jakiś niepokój targał gospodarzem. Po podzieleniu się opłatkiem gospodarz zgaszonym głosem złożył życzenia na Nowy Rok. Kolacja wigilijna dobiegała końca, gdy mężczyzna wziął lampę naftową, kawałek opłatka i wyszedł do obory. Śniegu nie było, tylko mróz siarczysty.
Otworzył drzwi do obory, a ze środka buchnęła para. Na belce zawiesił lampę, zamknął drzwi i usiadł na drabinie pod ścianą.
– Żebyście wiedzieli, ile to kłopotów w tym roku mnie spotykało. Ale wy głupie bydło jesteście, tak i co możecie wiedzieć. Mówią, że ludzkim głosem gadacie w Wigilię, ale nikt tego nie słyszał. A ciekawym, co tam mnie czeka w nadchodzącym roku? – powiedział chłop.
W oborze woły leżały, wolno przeżuwając, krowy stały. W kącie buszowały szczury.
– A może nie ma co narzekać? Wszyscyśmy zdrowi, Bogu dziękować.
Wstał, wyjął opłatek, połamał na cztery i podszedł do bydła, podając każdemu, mówił:
– A żebyś zdrowy był cały rok i siły do roboty miał – woły wolno odwracały łby i obwąchując rękę gospodarza, brały opłatek.
– Wigilia, nie Wigilia, gadać i tak nie będziecie – zakończył.
Wstał, zdjął lampę, spojrzał na bydło i otworzył drzwi do wyjścia.
– Za trzy niedziele wywieziem gospodarza – dobiegł go głos z obory.
– Ano, wywieziem – odparł drugi głos.
Gospodarz, będąc już w progu, wyprostował się momentalnie, uderzając głową w belkę nadproża drzwi do obory. Strużka krwi wysączyła się spod futrzanej czapki. Odwrócił się i przyświecił lampą.
Oba woły patrzyły na niego, żując swoją paszę.
– Co?! Co?! Kto to mówił?! – krzyknął.
Chwiejnym krokiem wszedł do izby, gdzie domownicy szykowali się na pasterkę do Zaklikowa.
– Co się stało?! – krzyknęła gospodyni, widząc go bladego z krwią na twarzy.
– Nic – odparł – źle się czuję i muszę się położyć.
Smutne zrobiły się święta. Gospodarz stwierdził, że zaniemógł i nie wychodził z łóżka.
Nawet kolędnicy lipscy, chodzący jak co roku, nic nie zdziałali. Sąsiedzi przychodzili, ale nie można było się z nim dogadać. Każdy zadawał sobie pytanie: co się stało?
Po dwóch tygodniach gospodarz powiedział, że będzie siedział w komórce przez cały tydzień i mają mu tylko jeść podawać przez małe okienko i nikogo, ale to nikogo, nie wpuszczać.
Wziął wiaderko wody, różaniec i młotek z gwoździami, którymi to zaraz zabił drzwi od środka, i tak siedział trzy dni. W Lipie zaczęto mówić, że gospodarz zwariował. W środę poprosił żonę, aby mu więcej słomy podała przez okno, bo mróz coraz większy. W piątek zaczął nieśmiało wyglądać przez okienko i nawet pogwizdywać, gdy nagle… na podwórko wszedł sołtys i dwóch ruskich.
„A jednak – pomyślał chłop – to, co komu przeznaczone, to na drodze rozkraczone”.
Żona próbowała tłumaczyć, że chłopa nie ma w domu, ale gdzie tam. Sołtys i cała Lipa wiedziała, że gospodarz z Zawałów zwariował i siedzi w komórce. Carscy wyważyli drzwi i kazali chłopu się zbierać do Zaklikowa na komorę celną.
Gospodarz zabrał trochę chleba, słoniny, pożegnał się z żoną i pobłogosławił dzieci, mówiąc, że widzi ich ostatni raz, gdyż tak mu woły przepowiedziały w Wigilię. Jako że do Zaklikowa było daleko, sołtys kazał mu zaprząc woły do wozu.
Chłop zaprzęgał woły, mrucząc, żeby ich nagła i niespodziewana krew zalała za taką przepowiednię. Myślał o wszystkich ostatnich wyjściach poza granicę i o tym, kto mógł go sprzedać.
„Nic tylko wyślą na zimnicę, a dzieci z głodu pomrą” – myślał.
Woły wlokły się niemiłosiernie. Jakby wiedziały, że gospodarz ostatni raz spogląda na pola i las. Był przekonany, że zgodnie z wigilijną przepowiednią to jego ostatnia droga.
Gdy zajechali przed komorę celną, musieli czekać, bo naczelnik miał jakieś ważne spotkanie. Żołnierze z kordonu Brody i sołtys usiedli w wąskim korytarzu. Z biura naczelnika dochodziły strzępy rozmowy po rosyjsku. Wyszedł żołnierz i rzucił:
– Wchadi.
W biurze panował ogromny bałagan. Za dużym zaplamionym atramentem biurkiem siedział naczelnik, a z boku biurka, jakiś średniej rangi żołnierz, siedział na masywnym krześle.
Chłop wszedł, zdjął czapkę i pokłonił się do samej ziemi.
– Sołtysie, tłumaczcie – rzucił do sołtysa naczelnik.
– Nazwisko wasze? – zapytał naczelnik. Chłop podał.
– Wezwaliśmy was tu, bo macie pole koło samej granicy.
– Tak, panie – odparł chłop.
– Macie pole koło samej granicy, a nam pasowałoby postawić budynek pomiędzy kordonem Brody i Kordonem Budy. Nasi ludzie po oględzinach stwierdzili, że wasze pole byłoby najlepsze. Czy wyrażacie zgodę? Jeżeli tak, to dostaniecie 215 rubli odstępnego, a po trzech latach pole wraca do was razem z budynkami, chyba że przedłużymy użytkowanie. Co wy na to?
– Dla miłościwego pana naszego zrobię wszystko – odparł chłop, ucieszony, że to nie o przemyt chodzi.
– Wypłaćcie zatem 100 rubli zadatku po podpisaniu umowy – rzucił naczelnik do żołnierza, który wprowadził chłopa.
Chłop, wracając, nakupił w Zaklikowie dla dzieci i żony prezentów, a dla wołów – dwa ogromne bochny chleba.
Gdy wrócił do domu, poszedł do obory.
– Moje stare dobre woły. Gdy będziecie na kolejną Wigilię coś do mnie mówić, to mówcie dokładnie, co ma być, bo przez was o mało życia nie postradałem w tej komórce, zamarzając na śmierć w nocy.
Wyjął bochen, przełamał na pół i podał krowom. Potem wyjął drugi, także przełamał na dwie równe części i podał wołom. Bydło wolno żuło chleb. Chłop poklepał zwierzęta i rzekł:
– Abyście zdrowe były i obyśmy przyszłej Wigilii doczekali razem w zdrowiu. – Po czym otworzył drzwi do wyjścia…
– Doczekamy, doczekamy – usłyszał głos z obory.
Głową znowu uderzył w nadproże i strużka krwi pociekła spod czapki. Chłop odwrócił się, krowy spokojnie żuły, patrzyły na niego i przysiągłby, że jedna z nich lekko się uśmiecha.
Opowieść pochodzi z książki “Legendy Lipskie”, której autorem jest Jerzy Drzewi