Stary Laufgraben sam już nie pamiętał od ilu lat pracuje jako grabarz na miejscowym kirkucie. Był doświadczonym człowiekiem i widział w życiu niejedno. Jednak odkrycie, którego dokonał tego ponurego, jesiennego dnia nawet nim wstrząsnęło do głębi.
Poranek 21 października 1889 roku był wyjątkowo paskudny. Dotkliwe zimno, szare niebo i przenikliwy wiatr wprawiły zmierzającego w stronę kirkutu izraelickiego grabarza Laufgrabena w ponury nastrój. Mężczyzna zamierzał spędzić dzień porządkując nekropolię. Jednak to, co zobaczył na miejscu sprawiło, że musiał odłożyć te plany.
Już po przekroczeniu bramy cmentarza stary grabarz zauważył w mokrej od porannej rosy trawie ślady bytności jakieś osoby. Po chwili dostrzegł świeżo rozkopaną ziemię w części cmentarza przeznaczonej na pochówki dzieci. Ostrożnie, rozglądając się dookoła i zachowując ciszę, zbliżył się do sterty piachu odcinającej się żółtą barwą od otoczenia. Zobaczył dwa rozkopane groby. Były to mogiły dzieci, które pochował tutaj w sierpniu i wrześniu. Zwłoki ktoś wykradł. Zszokowany stary Żyd ruszył śladem wyraźnie widocznym na mokrym podłożu. Trop prowadził w stronę sąsiadującego z kirkutem pastwiska. Wśród zwiędłej trawy Laufgraben dostrzegł będące w stanie zaawansowanego rozkładu zwłoki małego dziecka. Ciała z drugiego rozkopanego grobu nie było. Przerażony upiornym odkryciem grabarz odwrócił się i co sił w nogach pobiegł w stronę miasta.
Makabryczna wiadomość o wykradzionych z kirkutu zwłokach dzieci wstrząsnęła społecznością Rozwadowa. Sprawa była tym bardziej bulwersująca, że według żydowskiej tradycji pochowane szczątki powinny w spokoju oczekiwać na przyjście Mesjasza, dlatego grobów nie wolno ruszać, rozkopywać, przenosić czy likwidować. Burmistrz Reich natychmiast spotkał się z miejscowym rabinem i radą kahału. Wspólnie uradzono, że o ohydnej zbrodni natychmiast należy zawiadomić żandarmerię. Władze policyjne bardzo poważnie potraktowały sprawę. Do Rozwadowa przysłano doświadczonych detektywów. Jednak dochodzenie w sprawie profanacji cmentarza szybko utknęło w miejscu. Mimo usilnych starań śledczy nie mogli wpaść na trop przestępcy. Nie udało się również odnaleźć wykradzionych zwłok drugiego dziecka.
Kadzidło z kości Żyda
Tajemnicza i mroczna sprawa nie dawała spokoju Wojciechowi Owsikowi, młodemu, ale bardzo ambitnemu żandarmowi „stacjonowanemu w Rozwadowie.” Owsik świetnie znał miejscowe stosunki, a mieszkańcy galicyjskiego miasteczka darzyli go zaufaniem. Żandarm odwiedzając miejscowy targ i żydowskie karczmy przeprowadził dziesiątki rozmów z rozwadowskimi mieszczanami i chłopami zjeżdżającymi z okolicy ze swoimi towarami. I właśnie od jednego z włościan dowiedział się, że w okolicy Rozwadowa od dawna utrzymuje się dziwny przesąd. Ów zabobon głosił, „iż do wypędzenia tyfusu z chaty włościańskiej potrzeba koniecznie zakadzić kośćmi zmarłego Żyda.” Ta informacja okazała się przełomową. Młody żandarm szybko ustalił, że w czasie, gdy ktoś dokonał profanacji kirkutu „tyfus panował w Wólce Turebskiej w chałupie Jędrzeja Paterka.” Rozpytywani w sprawie sąsiedzi Paterków dostarczyli informacji, że „jakiś mistyczny Wawrzek, cieszący się u prostaczków opinią znakomitego doktora, kurację w zapowietrzonej chałupie prowadził i mimo, że pacjent umarł, kwotę 1 zł., wianek cebuli i dwa garnce prosa za kurację otrzymał”.
Trop wydawał się obiecujący. Żandarm sprawdził miejscowe akta policyjne i sądowe. Znalazł tam informację, że 10 października 1881 roku za podobny proceder został skazany na karę trzytygodniowego ścisłego aresztu niejaki Wawrzyniec Marut z Przyszowa Kameralnego. Owsik dalej zasięgał języka. Porozmawiał z wdową po zmarłym Paterku. Dowiedział się od kobiety, że znachor z Przyszowa pojawił się u niej w domu podczas niemocy męża i obiecał chorego uleczyć.
Poszlak świadczących na niekorzyść Wawrzyńca Maruta było aż nadto. Owsik aresztował samozwańczego lekarza.
Tyfus katolicki i żydowski
Rozprawa przeciwko Marutowi rozpoczęła się 22 lipca 1890 roku przed sądem w Rzeszowie. Znachor z Przyszowa zaprzeczał, jakoby rozkopał groby dzieci na cmentarzu w Rozwadowie. Twierdził, że owszem, prowadził kurację przeciw tyfusowi w domu Paterka, ale do zabiegów kadzenia chorego stosował „zapas kości jeszcze z roku 1881, wówczas na cmentarzu w Rudniku wykopanego i zabranego Żyda.” Sąd nie bardzo chciał dać wiarę tym wyjaśnieniom i zarządzono rewizję w chałupie znachora. Efekty przeszukania pogrążyły Maruta. Żandarmi pod drewnianą podłogą kuchni znaleźli dwa gliniane garnki z różową, galaretowatą zawartością. Marut wyjaśniał, że owszem, ta substancja służy do celów medycznych, ale sporządzona jest z ciał tchórza i kota. Wykrętne wyjaśnienia oskarżonego legły w gruzach, gdy lekarze wydobyli z mazi dziecięce piszczele i fragmenty czaszki. Kolejne dowody sypały się jak z rękawa. Śledczy ustalili, że w nocy przed rozpoczęciem kuracji w Wólce Turebskiej Marut kazał się zawieźć pod kirkut w Rozwadowie. Na drugi dzień zjawił się w domu Paterków z całym swoim asortymentem „medycznym”.
Wątpliwości co do winy Maruta sąd pozbył się całkowicie po złożeniu zeznań przez Katarzynę Paterek. Wdowa potwierdziła, że po tym gdy po okolicy rozeszła się wieść o zarazie panującej w jej domu zgłosił się do niej Marut. Mężczyzna przyrzekł, że wyratuje chorego i przy okazji wyłożył jej swoją teorię dotyczącą tyfusu. Otóż według Maruta istniały dwie odmiany „łożnicy” (taką nazwą określał tyfus). Pierwsza – katolicka – która jest łagodna i da się ją odpędzić zwykłą modlitwą „Ojcze nasz”. Ale jest też druga odmiana, żydowska. Ta jest zjadliwa, o wiele trudniejsza do wyleczenia i zwykle bywa „okocona” i „zakrwawiona.” A tą „jedynie Żydem można wykadzić.”
Kuracja przeciw „łożnicy”
Marut zdiagnozowawszy u Paterka „żydowską łożnicę” stwierdził, że oprócz kości izraelity będzie potrzebował wody ze studni, z której nikt nie używa. O taką wodę sam się postarał i do domu Paterków przyniósł ją w zielonej flaszce. Potem kazał podać sobie gliniany garnek z rozżarzonymi węglami. Na węgle sypał jakąś substancję, z której wydobywał się okropnie śmierdzący dym. Gdy cały dom już tonął w gęstych tumanach Marut zaczął mruczeć coś pod nosem, rozbił garnek i gonił za czymś niewidzialnym po izbie. W końcu złapał to „coś”, rozbił obuchem siekiery i wsypał do flaszki z wodą. Kazał każdemu z domowników napić się tej wody, a potem polecił się wszystkim rozebrać do naga i natrzeć nią dokładnie ciało.
Marut potwierdził, że kuracja przeciw „łożnicy” wyglądała właśnie w tak opisany sposób i że powtarzał ją trzy razy. Przyznał również, że do okadzania pomieszczeń używał kości z ciała Żydów. „Nie chciał tylko powtórzyć formułki zaklęcia żydowskiej łożnicy, twierdząc że pacierze odmawiał. Dodał wreszcie, że jak w jego domu chorowali na łożnicę, to kuracja taka była skuteczną i nikt nie umarł, a Paterkowi dlatego nie pomogło, bo albo źle się myli tą wodą, albo też za późno zabrał się do kuracji, gdy łożnica już się bardzo rozsiadła w tej chałupie.”
Rzeszowski trybunał uznał Maruta winnym zarzucanych mu czynów. Sąd skazał go na 5 miesięcy ścisłego więzienia obostrzonego postem i przebywaniem w ciemnicy w pierwszym oraz ostatnim tygodniu kary. „Wyrok ten Marut z widocznem zadowoleniem przyjął i zaraz do kary wstąpił”.
Bartłomiej Pucko