Rozmowa z WACŁAWEM PIĘDLEM, dyrektorem Regionalnego Centrum Edukacji Zawodowej w Nisku
– 70 lat nieprzerwanego funkcjonowania szkoły, mało, która placówka ma taką historię. Czy dla szkoły, ta tradycja ma znaczenie?
– Nasza szkoła to tradycja. To, co w niej nowoczesne nigdy by się nie pojawiło, gdyby nie pionierzy, którzy wyznaczyli nam kierunek.
– Jest pan związany ze szkołą od pół wieku.
– Jestem w szkole od 1972 roku. Na szkołę patrzę z różnych perspektyw – ucznia, pracownika, nauczyciela, a w końcu jej dyrektora. Poznałem szkołę od każdej strony, na moich oczach ona się rozwijała, zmieniała. W ciągu minionych lat miała ona różne okresy – były wzloty, kiedyś kształcił się tu „kwiat młodzieży”, na jedno miejsce było po kilku kandydatów, dostawali się tu najlepsi. Potem, kiedy szkolnictwo zawodowe miało złą passę, z naborem było gorzej, ale dzisiaj – jeśli chodzi o tzw. popularność, odzyskaliśmy dawne powodzenie.
– Wiele się działo.
– Rozwinęła się nam baza – kiedyś szkoła była mała, brakowało sal, nauka odbywała się na dwie zmiany. Dzisiaj, chociaż znowu zaczyna brakować nam sal i miejsc w internacie, jeszcze udaje nam się tak ułożyć plan, że kończymy zajęcia najpóźniej o godz. 15.45.
Zniknęły też warsztaty, a ja pamiętam ich rozbudowę na wszystkich etapach, pamiętam budowę hali sportowej… cały ten ogromny rozwój mam w pamięci.
Na przestrzeni lat zmieniał się i budynek i wyposażenie. Na przykład, kiedy byłem tu uczniem ówczesna pracownia elektroniki uchodziła za supernowoczesną. Dzisiaj tamten sprzęt to eksponaty muzealne. Zmiany następują nieustannie. O to staramy się my i starali się wszyscy moi poprzednicy.
– Przekładało się to na zainteresowanie nauką w waszej szkole?
– Jak już mówiłem – z naborem bywało różnie. Jak obejmowałem stanowisko dyrektora w szkole było około 400 uczniów. Dzisiaj jest ich prawie 800. Stan liczebny uczniów zatem podwoił się. Był jednak i taki czas, że w szkole było ponad 1000 uczniów. W powiecie niżańskim dzieci ubywa, a jednak my nie narzekamy na brak zainteresowania naszą ofertą.
– Jakie szkoły funkcjonują w ramach RCEZ?
– Mamy technikum z bardzo ciekawymi i poszukiwanymi kierunkami oraz szkołę branżową pierwszego stopnia.
– Proszę się pochwalić do wykonywania jakich zawodów przygotowujecie.
– Oferta jest szeroka, na przykład informatyk, grafik komputerowy, czy elektryk. A w szkole branżowej: fryzjer, piekarz, elektryk, mechanik samochodowy, mechatronik.
– Który kierunek cieszy się największym zainteresowaniem?
– Ciężko powiedzieć. Był taki okres, że było dużo chętnych na mechatronika, nie jest to łatwy zawód, ale dobrze płatny. Mieliśmy kryzys z elektrykiem, dzisiaj jest oblężenie. To idzie falami, dzisiaj rynek jest ruchomy, w szkolnictwie też.
– To odbicie tego, co dzieje się na rynku pracy.
– Tak, to jest związane z rynkiem pracy. Kiedyś młodzi ludzie bali się zawodu elektryka, gdy z nimi rozmawiałem, mówili, że to takie łażenie z łopatą, chodzenie po słupach. Dzisiaj elektryk musi uczyć się elektroniki, urządzenia są zupełnie inne. Elektryk też musi nadążyć za postępem technicznym, jeśli się zatrzyma, nie ma racji bytu.
– Czy szkoła nadąża z ofertą kształcenia?
– Idziemy z duchem czasu. Wdrażamy nowe zawody poszukiwane na rynku.
– Jakie na przykład?
– W tej chwili nowością jest programista, bardzo poszukiwany zawód.
Dzisiaj cały czas trzeba śledzić rynek pracy. W niektórych zawodach pojawia się nadprodukcja, tak jest teraz z ekonomistami. Na to trzeba reagować dostosowując ofertę kształcenia. Niedługo ze środków norweskich będziemy realizować projekt „Rynek pracy”. Będzie to okazja do spotkania ucznia z pracodawcą.
– Reaktywacja szkół branżowych, czyli dawnych zawodówek, była potrzebna?
– Transformacja ustrojowa w 1989 roku sprawiła, że wiele zakładów przemysłowych upadło. Pamiętam, jak wtedy niektórzy twierdzili, że szkoły zawodowe to kuźnia bezrobotnych. W tym konkretnym okresie, to była prawda. Nikt nie widział zjawiska odchodzenia od kształcenia technicznego w perspektywie. Kiedy zaczęły powstawać nowoczesne zakłady pracy okazało się, że brakuje fachowców.
Osobiście mam jednak pewne zastrzeżenia do funkcjonowania szkół branżowych. Ci uczniowie mają w szkole naukę przedmiotów ogólnych, zaś praktykę u pracodawców. Kiedyś całe klasy były profilowane. Była szkoła zawodowa elektryczna, gdzie kształciliśmy się w trzech zawodach: elektromonter, elektromechanik i elektroenergetyk. Ten system szkolenia był całkiem inny. Sam miałem 7 czy 8 przedmiotów, które przygotowały mnie do zawodu elektryka, dopiero w drugiej klasie wiedzę teoretyczną przenosiliśmy na warsztat. Wielu rzeczy nauczyłem się właśnie w szkole, nawet dzisiaj mogę stanąć do tokarki czy frezarki, oczywiście nie tych nowoczesnych, sam też spawam. To były mistrzowskie szkoły, boję się, że już nie wrócą.
– Nauka zawodu spadła na pracodawcę?
– Dużo zależy od zakładu, w którym uczeń odbywa praktykę, różnie z tym bywa. Byłem świadkiem egzaminu zawodowego na elektryka chłopaka, który nie umiał nic, a gdy zapytałem z ciekawości co robił w czasie praktyk w zakładzie pracy, to przyznał, że kopał doły.
– Szkoła nie ma kontroli nad przebiegiem praktyk?
– Oczywiście, że ją mamy. To nie był uczeń od nas. My mamy podpisane umowy i staramy się badać, czy nasi uczniowie realizują w czasie praktyk wymagany program.
– Zdarza się, że uczeń w trakcie roku szkolnego zmienia zdanie, co do kierunku, który wybrał?
– Bywają takie sytuacje, przeważnie we wrześniu. Czasem pod wpływem kolegi lub koleżanki podejmują decyzję, a potem się okazuje, że to nie to, co chcieli. Decyzje lepiej podejmować wtedy szybko. Zawsze tłumaczę: kolegę, koleżankę warto mieć, ale później życie toczy sie dalej, każdy idzie swoją drogą.
– Długo schodzi z uruchomieniem nowego kierunku nauczania? Przychodzi na przykład pracodawca z dużej firmy i zgłasza zapotrzebowanie na konkretny zawód.
– Gdyby była taka potrzeba, jesteśmy w stanie przygotować to w ciągu roku.
Mieliśmy na przykład taką możliwość, żeby kształcić pracowników dla fabryki Jaguara na Słowacji. Pomysł był bardzo dobry. Działania były już bardzo daleko posunięte, niestety z różnych powodów do realizacji planów nie doszło. Może kiedyś wrócimy do tego. Rozmawiamy też z innymi zakładami, za wcześnie jednak żeby o tym opowiadać. Zapewniam, że rękę na pulsie trzymamy (śmiech).
– Pamięta pan swój powrót do szkoły, już jako jej pracownik?
– Początkowo trochę dziwnie się czułem, gdy moi dawni nauczyciele prosili żeby mówić im na ty, ciężko mi było się przestawić.
– Co z czasów nauki utkwiło panu najbardziej w pamięci?
– Bardzo miło wspominam nauczycieli, którzy mnie uczyli, kształtowali jako człowieka. Od każdego czegoś się nauczyłem. Jednego zazdroszczę dzisiaj młodzieży – mają bardziej bezpośredni kontakt z nauczycielem, jest w tym mniej dystansu. Dawniej ten reżim był może czasem zbyt duży. To nie było dobre. Dzisiaj relacja nauczyciel – uczeń jest bardziej partnerska, ojcowska. Teraz jest więcej luzu, choć ta dyscyplina, którą my mieliśmy nikomu nie zaszkodziła, śledząc losy absolwentów możemy być z nich dumni.
Niedawno na spotkaniu pani kurator powiedziała bardzo mądre słowa: „nie patrzcie na słupki, patrzcie na ucznia jako człowieka”. Naszym wielkim sukcesem jest, jeśli przychodzi słaby uczeń i zdaje maturę, egzaminy zawodowe, to jest dla nas mistrzostwo świata.
– Sporo zainwestowaliście też w remont budynku.
– Szkoła zmienia się wewnątrz i zewnątrz. Bardzo dobrze układa nam się współpraca z organem prowadzącym, czasem żartuję, że starosta nauczycielem nigdy nie był, ale zna potrzeby szkoły. Środki płyną i to widać. Wyremontowaliśmy gruntownie wiele sal, od A do Z i robimy to własnymi siłami, dzięki czemu oszczędzamy na kosztach.
– Liczyliście kiedyś, ile osób przez te 70 lat opuściło mury szkoły?
– Dokładnie mamy to policzone. Od 1950 roku szkoła wypuściła 12156 uczniów.
– Czego życzy pan szkole – sobie, współpracownikom, uczniom z okazji jubileuszu?
– Plany mam bardzo duże, ale za tym idą środki. Bardzo bym chciał żeby każdy nauczyciel miał dobrze wyposażoną pracownię. Chcemy wyremontować szatnię, aulę i odzyskać warsztaty, byłbym dumny gdyby wróciły do szkoły.
Rozmawiała
Lilla Witkowska