Tego kwietniowego poranka 1886 roku patriarchalną ciszę rozwadowskiego rynku zmąciło dziwne poruszenie. Przyzwyczajeni do nudnej monotonii dnia, odmierzanej dźwiękiem ratuszowego zegara, mieszkańcy miasteczka obojga płci i wyznań zwrócili uwagę na nienaturalne ożywienie w sławnym hotelu Herscha Friedmana.
Zbiegowisko zacnych mieszkańców Rozwadowa, które licznie zebrało się przed domem starego Żyda, szybko ustaliło, że do hotelu właśnie zajechał wynajętą podwodą jakiś nieznany nikomu mężczyzna. Był to wysoki blondyn z bokobrodami, o niezwykłych manierach i wyrazie twarzy wskazującym na nietuzinkową osobowość. „Najstarsi wiekiem obywatele rozwadowscy upewniali wszystkich, że go jeszcze nigdy w życiu nie widzieli, gęste i gwałtownie wydobywające się kłęby dymu z fajek, które w zębach trzymali, pełne znaczenia kiwanie głowami i wzruszanie ramionami, wszystko to nie pozostawiało wątpliwości, że stało się coś niezwykłego, tym bardziej, że pani Maciejowa z Bajczarskich Kołtunowiczowa, matrona wielce bogobojna, przypomniała sobie na pewno, że wczoraj z wieczora na własne oczy widziała na niebie wielką miotłę ognistą, co też dało wszystkim powód do logicznego przypuszczenia, że ani chybi – wojna z Moskalem.”
Tajemniczy przybysz
Zupełnie z innego punktu widzenia na owe wydarzenia zapatrywał się sam Herscho Friedman. Nie nadawał im żadnego większego znaczenia politycznego. Za to wprawnym okiem ocenił, że gość, który o poranku zawitał w progi jego hotelu to persona, której kiesa nie należy do szczupłych i w związku z tym należy go przyjąć z niezwykłą uprzejmością. Tak też się stało. Głowa starego Żyda przed gościem skłaniała się tak nisko, jak to tylko było możliwe, a do pomocy hotelarz wezwał Ryfkę, swoją najurodziwszą córkę.
Tajemniczy przybysz zasiadł za stołem hotelowej restauracji i zażądał na śniadanie przedniego wina i najlepszych przekąsek. Ryfka Friedmanówna rozumiejąc powagę sytuacji wspięła się na wyżyny swoich kulinarnych umiejętności i wykorzystała jak najlepiej potrafiła zasoby hotelowej spiżarni. Przy okazji śniadania nieznajomy zaznaczył, że interesy dłuższy czas zatrzymają go w Rozwadowie, co wprawiło Herscha w bardzo dobry nastrój. Chociaż kilka niepokojących myśli chcąc nie chcąc nasunęło się doświadczonemu hotelarzowi. Kim był ów tajemniczy gość? W jakich interesach przybył do Rozwadowa? No i dlaczego zamiast z własnej bryczki korzystał z podwody (rodzaju ówczesnego transportu publicznego)? Mądry Żyd odpowiedzi na te wątpliwości postanowił poszukać u owego chłopa, właściciela wozu, który dostarczył do Rozwadowa tak znamienitego gościa.
Sprawa jednak nie była taka prosta. Kmiotek o poczciwej okrągłej twarzy, czerwonym nosie i wyłupiastych oczach wprawdzie jadł i pił za czterech, ale chęci do rozmowy nie zdradzał żadnej. Liczne pytania, trzeźwy czy też rozmiękczony winem, ucinał jednym słowem: „choroba.” Po czym koniec wypowiedzi zaznaczał za każdym razem siarczystym splunięciem przez zęby.
Obywatel Królestwa
Ostatecznie ciekawość Herscha zaspokoił sam zacny gość. Blondyn z bokobrodami w jednej z rozmów z gospodarzem wyznał, że nazywa się Sokołowski i jest obywatelem Królestwa. Do Galicji przybył incognito w poważnych interesach dotyczących zakupu większych dóbr ziemskich. A że sprawa jest delikatna, wymagana jest pełna dyskrecja. Właściciel rozwadowskiego hotelu doskonale rozumiał sytuację i chociaż pan Sokołowski był wyjątkowo hojny, nie żałując niczego nie tylko sobie, ale i obcym spotkanym w gospodzie (naturalnie na „krechę”), kiwał tylko głową z pełną aprobatą. Rolę buchaltera pełniła dzielnie Ryfka, która zapisywała kredą na drzwiach alkierza każdą nową pozycję rachunku. Herscho stawał od czasu do czasu przed drzwiami wypełniającymi się coraz dłuższymi kolumnami cyfr, głaszcząc z zadowoleniem brodę i pejsy.
Rachunek na drzwiach alkierza
Czas płynął leniwym rozwadowskim rytmem i oto – zupełnie niespodziewanie – pewnego dnia pan Sokołowski nie stawił się na obiedzie w hotelowej restauracji. Nie przyszedł również na kolację. Nie pojawił się też na noc, a także na drugi dzień i na trzeci. Rozpytywani obywatele miasteczka zgodnie twierdzili, że nigdzie go nie spotkali, i że wszelki ślad po obywatelu Królestwa zaginął. Oczywiście z wyjątkiem ogromnego rachunku na drzwiach alkierza w słynnym hotelu Friedmanów.
I ponownie zaroiło się od ciekawskich przed domem Herscha: „znowu obywatele rozwadowscy kiwali głowami, wzruszali ramionami, z fajek wydobywał się dymek, ale tym razem spokojniej już i systematyczniej, wszyscy bowiem byli przekonani, że – wojny już nie będzie”.
I tym razem Herscho na sprawę zapatrywał się z innego, wcale nie politycznego punktu widzenia. Zrozumiał, że zacny obywatel z Królestwa to zwykły oszust, a strata dokładnie wypisana jest na drzwiach alkierza. Właściciel podwody, kmiotek o okrągłej twarzy w tych okolicznościach odzyskał mowę, ale z jego zeznań wynikało jedynie tyle, że na granicy został najęty przez owego pana, który obiecał mu sowita zapłatę. Herscho o całej sprawie natychmiast zawiadomił c.k. żandarmerię, ale ta mimo najskrzętniejszych poszukiwań obywatela z Królestwa nie odnalazła.
Tymczasem pan Sokołowski wcale nie cierpiał biedy. Przebywał właśnie w Kamieniu, goszczony przez Karola Porta, którego poznał jeszcze w Rozwadowie na jarmarku. Opowiedział tam napotkanemu gospodarzowi z Kamienia o swoich ogromnych dobrach w Królestwie, o wielkich planach wybudowania fabryki i o problemach z brakiem uczciwych ludzi, którym mógłby zaufać. Od słowa do słowa zaproponował Portowi bardzo intratną posadę. Warunki spodobały się gospodarzowi, a że pan Sokołowski wyznał, że ma jeszcze w okolicy Kamienia ważne interesy do załatwienia, ofiarował przyszłemu pracodawcy gościnę we własnym domu. Sokołowski przyjął zaproszenie i natychmiast wyjechał z Rozwadowa zapominając o Herschu, Ryfce i rachunku na drzwiach alkierza.
Powrót do Rozwadowa
Obywatel Królestwa przez ładnych kilka dni dobrze się bawił w Kamieniu, ale pewnego poranka państwo Portowie odkryli, że zniknął, a wraz z nim drogocenny zegarek i spora gotówka. Gospodarz wiele się nie namyślając osiodłał konia i ruszył w pościg, zawiadamiając po drodze żandarmerię.
Pana Sokołowskiego aresztowano w drodze do Rzeszowa. Policja szybko odkryła kim jest ów przyszły fabrykant. Naprawdę nazywał się Aleksander Wiśniowski i był już wielokrotnie karany za podobne oszustwa. Przy sobie miał liczne przedmioty skradzione napotkanym osobom i fałszywe paszporty na różne nazwiska. Obywatel Królestwa wrócił do Rozwadowa, tym razem jednak trafił nie do hotelu, ale do miejscowego aresztu. Swoim zwyczajem usiłował się ulotnić, ale przy próbie ucieczki połamał obie nogi. Rozwadowski sąd obwodowy skazał oszusta na cztery lata ciężkiego więzienia. A najstarsi wiekiem obywatele rozwadowscy upewniają wszystkich, że go już nigdy więcej w życiu nie widzieli.
Bartłomiej Pucko