Prezentujemy drugi fragment autobiograficznej książki „Samo życie i już!” MARKA PIETRZYKOWSKIEGO. Szczegóły jej nabycia na stronie internetowej:
www.samozycieijuz.pl.
Potem sygnał czasu z radia i briefing za zamkniętymi drzwiami. Sprawdzenie listy obecności i punkty karne dla tych, co smacznie spali. Mamy wykonać nalot balonowy na Stalową Wolę. Głównym sponsorem zawodów jest Huta Stalowa Wola i zawody muszą być widoczne w mieście – to tłumaczy działania Witka, dyrygenta zawodów. Mamy startować wspólnie z wielkiego pola, to wzmocni efekt dla obserwujących z ziemi.
Lecimy
Krzątanina ludzi, warkot silników wentylatorów, pęczniejące powłoki kłaniają się sobie. Niektóre z nich czule się dotykają, takie pieszczoty o świcie mają swoją wymowę. Skąd balony o tym wiedzą? Jeden z nich jest w kształcie butelki. Lata nim Papa Laszlo, Węgier, przyjaciel Witka. Syk palników, a potem ta radość unoszenia w niebo. Lecimy szeroką formacją, w dole samochody stające na jezdni i zadarte zapatrzone w niebo oczy kierowców. Lot jest szybki, wiatr znaczny, gdzieś tam w tyle głowy kołacze mi myśl, jakie będzie lądowanie.
Znane mi miasto pierwszy raz widzę z góry w tak melancholijnym nastroju. Gdy latałem nad nim samolotem z Emilem Kukułą, towarzyszyły mi odmienne, ale zawsze żywe odczucia. Miasto za nami, po prawej zostawiamy za sobą wieżę lotniska w Turbi. Zniżamy lot i przygotowujemy się do lądowania w rejonie Zaleszan. Może być ostre, pomiędzy liniami wysokiego napięcia.
– Marek, trzymaj się mocno! – krzyczy pilot.
Zaparci w koszu, skuleni orzemy koszem pole, głowy odskakują, nogi i ręce zakleszczone na chwytach, abyśmy się wzajemnie nie poobijali. Balon zatrzymuje się, pilot wyskakuje z kosza jak z procy, krzyczy, że musimy zdusić powłokę, aby nie dotknęła linii energetycznej. Powłoka targana wiatrem głośno łopoce, a w końcu poddaje się naszym wysiłkom i flaczeje. Po dobrej chwili podbiega chłopiec z pobliskich zabudowań. Jest niezwykle zainteresowany i „zna” się na budowie balonu. Pyta pilota.
– Prosę, pana, prosę pana! Pan wie po co jest ta lina, która wisi z balonu?
– No, nie wiem – udaje pilot.
– Jak balon „pąknie”, to można po niej zjechać na ziemię.
Pąkamy ze śmiechu. Za chwilę dojeżdża załoga naziemna i zaczynamy zwijać balon. Czas na śniadanie. Przerywane jest głośnymi relacjami z lotu. Kelnerka wnosi wazy z zupą mleczną. Do stolika, przy którym siedzi Jurek Śruba, pilot balonowy z Warszawy, startuje dwóch jego kolegów z innej załogi. Podrywają pokrywkę wazy.
– Pani chce zabić naszego kolegę.
– O co panom chodzi? – pyta przestraszona kelnerka.
– To tłuste mleko, może zabić naszego kolegę emeryta.
To pokłosie artykułu o zawodach balonowych, jaki ukazał się w gazecie. Jakiś dziennikarz opisał Jurka, w cywilu kapitana i instruktora LOT, latającego na Boeingach i zrobił z niego niezgodnie z prawdą emeryta. Śruba bardzo boleśnie to przeżywał i komentował, co zaowocowało troską kolegów o jego zdrowie.
Jest cudownie, jest fantastycznie, jest niezwykle jajecznie. Dla takich chwil warto żyć, z takimi ludźmi obcować to raj na Ziemi. Zawody wchodzą w końcową fazę. W sobotę, gdy tradycyjny targ gromadzi ludzi, wisimy nad miastem. Powietrze stoi w miejscu, a wraz z nim dwadzieścia kilka balonów stoi nieruchomo jak lampiony, które płomieniem i hukiem palników przyciągają wzrok. Nad targiem balon Szalony Narciarz z Doliny Aosty robi za żyrandol. Będą też inne reperkusje tego pokazu odnotowane przez Komendę Miejską Policji w Stalowej Woli. Sprzedający i kupujący zapatrzeni w niebo, a złodzieje i kieszonkowcy skupiają swój wzrok bardziej przyziemnie.
… a gaz się kończy
Też mam okazję „pożyrandolić” nad miastem. Z pilotem balonu z Leszna wisimy nad transformatorem energetycznym, trwa to już dobrą godzinę, a my jak zaklęci, nieruchomi z pespektywą przysmażenia. Robi się nieciekawie, bo gazu w butlach potrzebnego do lądowania coraz mniej. Mini wiaterek sprawia, że nie tkwimy już nieruchomo, ale kręcimy się jak gówno w przerębli. Przemieszczamy się cichutko wzdłuż bloków płosząc panie w koszulach nocnych, które zaskoczone zasłaniają się firankami, zza których wystają tylko głowy. Powoli lecimy w kierunku Huty Stalowa Wola, pilot cały czas rozmawia przez radio z załogą naziemną, widzimy ich z wysokości dwudziestu kilku metrów.
Pilot planuje siadać na ulicy Orzeszkowej, zrzucając z balonu linę, bo gazu jak na lekarstwo. Chwilowy nieoczekiwany powiew wiatru znosi nas nad parking rowerowy Huty. Mało przestrzeni pomiędzy daszkami stojaków na rowery. Nie ma czasu na rozważania, gaz się skończył i pozostały sekundy na podjęcie decyzji. Pilot ciągnie za linę spadochronu czaszy, który otwarty gwałtownie upuszcza gorące powietrze. Spływamy na parking z szybkością lądującego spadochroniarza i na ugiętych kolanach walimy koszem w asfalt. Tę pobożność sylwetek wymusza brak gazu pozwalającego na spowolnienie opadania. Nie ma ani krztyny wiatru, stąd gaszenie powłoki jest bardzo spokojne.
Przed nami ciekawie zapowiadający się wieczór, ogłoszenie wyników zawodów, rozdanie pucharów a po nim bal.
Bo to życie, to Bal jest nad Bale! Niech żyje Bal!/Drugi raz nie zaproszą nas wcale! /Orkiestra gra! Jeszcze tańczą i drzwi są otwarte!
Tego wieczoru nikt nie zamyka drzwi. Trwa prawdziwy wspaniały bal, nie jakaś tam potańcówka przy magnetofonie. Jest obecny Dyrektor Naczelny Huty i zaproszeni goście. Witek Walawski ciągle na posterunku, tym razem przy mikrofonie. To ważny, bardzo dyplomatyczny moment, aby podziękować komu trzeba i sprawić, że następne zawody odbędą się w Stalowej Woli. Witek umie mówić. Podsumowuje:
– Zawody zakończyły się szczęśliwie i w dodatku w czasie ich trwania wydarzył się cud w Klasztorze Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów w Rozwadowie.
Na obliczach VIP-ów pojawia się grymas zdziwienia. To czas, gdy oficjele nie afiszowali się jeszcze w kościołach, a raczej starannie ich unikali. Witek ścisza głos i mówi dalej.
– Na dziedzińcu męskiego klasztoru objętego ścisłą klauzurą objawiła się kobieta…
I cisza.
– …Była nią Jana, pilotka z Czechosłowacji.
Na twarzach zaproszonych gości napięcie minęło i organizator zawodów otrzymał huragan braw. W sobotę, gdy na pokładzie balonu z Leszna wisieliśmy nad transformatorem, Janie Pan Bóg wskazał ciekawsze miejsce lądowania.
Zagraniczni piloci zaskoczeni i szczęśliwi. To nie ogłoszenie wyników z kieliszkiem szampana i krakersem w ręce. Stoły uginają się od jedzenia, orkiestra hutnicza gra, rozdane puchary napełniają się trunkami.
Na parkiecie tłum spleciony gęsto. Niech żyje Bal. Niech żyje młodość.
Nikt mi tego nie odbierze
Mam wciąż w pamięci, jak żywe, wspomnienie pierwszego lotu do Gdańska z Emilem Kukułą i tych wszystkich następnych. Pamiętam jak dziś nasze rozmowy, w czasie lotów, gdy miałem zdwojone odczucia. Radości z lotu i smakowania gracji i elegancji stylu latania Kapitana. Wciąż widzę naftowe latarnie wyłożone na lotnisku w Turbi, które przenosiły mnie w czas Nocnego Lotu, Antoine de Saint-Exupéry.
Mój film uzupełniły nowe klatki: łanów zbóż falujących pod koszem balonu, sosnowych lasów przesuwających się w zwolnionym tempie i karuzeli zwierząt biegających po okręgu cienia, jaki zaznaczył na ziemi balon, chwilowo zasłaniając słońce. Ten nowy, poklatkowy bardzo piękny film nakręciłem dzięki Kapitanowi Witkowi Walawskiemu.
To wszystko jest absolutnie moje, własne. Nikt, nigdy nie jest wstanie mi tego odebrać.
Dziękuję, Wam, Kapitanowie!
Dziękuję Ci, Emilu!
Dziękuję Ci, Witku!
Marek Pietrzykowski