– Od dawna szkoli pan przyszłych kierowców?
– Około jedenaście lat. Uczę na wszystkie kategorie prawa jazdy. Przy pierwszym kursancie to ja byłem bardziej wystraszony niż on (śmiech).
Ten zawód to moja pasja. Gdy sam uczyłem się jeździć samochodem – swojego instruktora pamiętam do tej pory – zawsze mnie to interesowało, jak to wygląda z drugiej strony. Wydawało mi się to ciekawe, i tak jest, wrażeń nie brakuje. Może się wydawać, że to nudne zajęcie. Czasami faktycznie tak jest, kursant dobrze sobie radzi i lekcja mija spokojnie. Ale czasem to intensywna nauka i dziwne sytuacje na drodze.
– Instruktor zawsze musi być czujny, ciąży na nim ogromna odpowiedzialność.
– Gdybym nie był czujny, to pewnie bym już nie żył. Miałem różne przypadki. Nieraz mi się zdarzało, gdy rozglądałem się na przykład czy coś nie jedzie, usłyszeć od kursanta: spokojnie, ja widzę. Odpowiadam: ja wiem, wiem, ale ja bym już nie żył gdybym nie patrzył. Miałem takie sytuacje, że kursant mówił: widzę, i jechał prosto pod samochód.
– Czy kursanci sprzed dekady różnili się czymś od obecnych? Szybciej się teraz uczymy, jesteśmy bardziej oswojeni z samochodami?
– Kursanci to tak bardzo się nie zmienili, bardziej zmieniła się motoryzacja. Ruch na drodze też jest znacznie większy. Coraz więcej w samochodach bajerów, które ułatwiają jazdę. Samochód elektryczny z automatyczną skrzynią biegów to w zasadzie sam jedzie.
– Jak pan ocenia te „bajery” w samochodach?
– Mają plusy i minusy, jak większość rzeczy. Plusy są takie, że jest nam wygodniej i łatwiej na drodze. Zwłaszcza w dużym mieście, automat to cudowne rozwiązanie przy korkach. Ale czujność na drodze maleje. Na nagłe zdarzenie kierowca może już tak szybko nie zareagować. Na przykład samochody mające systemy do wykrywania pieszych, powinny zadziałać, ale test, który jest uznawany w UE, pokazał, że na 5 zdarzeń system wykrył pieszego 4 razy.
– Jedna piąta nie jest wykrywana, sporo?
– Producenci starają się żeby w zakresie bezpieczeństwa samochód wspomagał kierowcę, nawet jak się zagapimy to zrobi coś za nas, ale przez to nasza czujność spada. W Internecie można znaleźć sporo artykułów o choćby samochodach Tesli, które nie wykryły przeszkód, zdarzały się wypadki śmiertelne. W Tajlandii ciężarówka przewróciła się na autostradzie, a Tesla nie wykryła jej.
– A kultura, sposób jazdy, zmieniły się?
– Różnie w różnym przedziale wiekowym to wygląda. Zatarła się różnica między kobietą a mężczyzną za kierownicą. Kiedyś jak przychodzili do mnie kursanci, to była ta różnica widoczna.
– Rozumiem, że mężczyznom szło lepiej?
– Mężczyzna łatwiej przyswajał naukę jazdy. Teraz bardzo to się wyrównało, a wręcz mogę panie pochwalić, że czasami są po prostu lepsze. Obecnie nie wszyscy panowie interesują się motoryzacją. Kiedyś też nie byli to wszyscy, ale teraz zdarza mi się chłopak 18-letni, który po otworzeniu maski samochodu nie ma nawet pojęcia, gdzie jest silnik. Widać, że ich to nie interesuje, ma jechać i tyle.
– Jesteśmy grzeczniejsi dla siebie na drodze?
– To zależy od indywidualnych cech charakteru. Nie potrafię uogólnić czy lepsi kierowcy są na przykład w Nisku, czy w Stalowej Woli. Powszechne opinie są krzywdzące. Natomiast mogę potwierdzić, że w dużych miastach kierowcy są większymi cwaniakami, ale życie to na nich wymusza. Zmiana pasa w Stalowej, no może jedynie poza godziną 15, nie jest problemem. Nam się wydaje, że miasto jest zakorkowane, ale nie ma takiej tragedii jak w Warszawie. I wtedy jak się nie jest cwaniakiem na drodze, to pasa ruchu nie zmienisz, trzeba się wepchać.
Ktoś kto jeździ tylko po Stalowej Woli, to już w Rzeszowie może mieć lekki problem. Pasów ruchu więcej, trzeba uważniej patrzeć na znaki, na innych użytkowników drogi. Czasami skrzyżowania są skomplikowane, dlatego kierowca z mniejszego miasta może się pogubić.
– Dużo zależy od naszego doświadczenia, przejechanych kilometrów.
– Zawsze powtarzam: to, że ktoś zdał prawo jazdy, to nie znaczy, że umie jeździć. Mówię to kursantom. Dla mnie zdany egzamin oznacza, że ktoś pozwolił komuś samodzielnie wyjechać na drogę, bo zdecydował, że on sobie ani drugiemu nie powinien krzywdy zrobić, bo panuje nad samochodem, że da sobie radę sam. A prawdziwa nauka jeżdżenia, życia na drodze, to dopiero się zaczyna. Nie będzie już z boku instruktora, który wciśnie hamulec, albo szarpnie za kierownicę. Sami za wszystko odpowiadamy.
– Czy jest coś z czym kursanci mają największą trudność na początku? Pewnie nie wszyscy, ale większość.
– Różnie to bywa. Są kursanci, którzy wsiadają do auta z wielkim strachem, ale od początku dobrze im idzie, nie idealnie, ale czują samochód, w miarę płynnie zmieniają biegi, nie sprawia im problemu hamowanie. A inny kursant siada, jest piąta, dziesiąta godzina nauki, a on nie może biegu zmienić, nie wie gdzie ten bieg jest, szarpie autem.
Największym problemem według mnie nie jest jednak aspekt czysto techniczny. Na kursie mamy 30 godzin do przejechania i większość uczących się zapanuje nad samochodem. Najtrudniej jest im wykonać na drodze to co poznali na teorii. Co innego rozstrzygnąć przed komputerem, kto jedzie pierwszy, a co innego na drodze – instruktor każe zmieniać bieg, ludzie idą, samochody jadą, światła się zmieniają, i często kursant się gubi, za dużo tego naraz. Trzeba mieć podzielność uwagi.
– Chcąc jeździć musimy się tej podzielności nauczyć.
– Tak, i instruktor w tym pomaga. Na przykład przy zmianie biegu kursant skupia się tylko na tym, nawet wzrok tam kieruje. Mam na to swoją metodę: na początku tylko zwracam uwagę, potem zasłaniam biegi… teczką. Pomaga zazwyczaj już po półgodzinie. Dla kursanta trudne bywa skoordynowanie ruchów rąk i nóg z tym co widzi na drodze.
Ale najtrudniejsze jest chyba dla kursanta przełamanie strachu przed włączeniem się do ruchu. Widzę jak niektórzy są wręcz przerażeni. Po lekcji, wyglądają jak po torturach, bladzi, zlani potem. Doświadczony instruktor widzi, że kursant jest zestresowany. Wszyscy instruktorzy w pewnym zakresie muszą być psychologami. Do każdego trzeba mieć inne podejście. Zawsze uspokajam. Mówię: jestem obok, pomogę, ty sobie rób powoli, ja czuwam. Zdarza się, że do niektórych ciężko dotrzeć. Nie ma co nawet mówić, żeby jeździł zgodnie z przepisami, bo on nie myśli, zapomina o wszystkim.
– Jest pan zwolennikiem wprowadzenie obowiązkowych badań dla kierowców po przekroczeniu przez nich określonego wieku?
– Nie wiedziałbym jaką tę granicę wieku ustalić. Po osiemdziesiątce to już bym się zgodził, że kierowcy powinni przechodzić jakieś badania. Ale ciekawostka – mieliśmy kursanta, który miał 92 lata.
– Zdał egzamin?
– Tak, zdał. Nie ja go uczyłem, ale z tego co słyszałem, większy problem miał ze zdaniem testów niż z jazdą. Był uparty i w końcu się udało.
To jest kwestia indywidualnych predyspozycji. Jeden ma osiemdziesiąt lat, całe życie jeździł i dalej będzie, chociaż już nie tak rewelacyjnie. Miałem kursantów sześćdziesięciolatków i starszych, czasami reagują trochę dłużej na sytuacje na drodze, ale jeżdżą, i to bezpiecznie.
Są też różne choroby, które sprawiają, że przestajemy się nadawać do kierowania autem, dlatego uważam, że jakieś badania powinny być, ale kwestia wieku jest dyskusyjna. Należałoby się zastanowić też jakie to miałyby być badania, ogólne to raczej za mało, wzrok, słuch z pewnością, ale dodatkowo może psychotechniczne?
– Jakie błędy na drodze najczęściej popełniamy? Co pana najbardziej denerwuje?
– Najczęściej – przejazd na żółtym świetle. To jest notorycznie. Żółte światło to dla większości kierowców jeszcze zielone i wciskają gaz, żeby zdążyć przed czerwonym. Prawidłowa reakcja, przy stylu jazdy defensywnym, powinna być taka, że my jadąc przygotowujemy się do zmiany świateł. To nie oznacza, że zwalniamy, ale jesteśmy na to gotowi, zwłaszcza gdy widzimy, że zielone świeci się już dość długo. Zgodnie z przepisami, jeśli zatrzymanie oznaczałoby gwałtowne hamowanie, to jedziemy. Teoretycznie na żółtym możemy więc jechać, ale tylko w sytuacji gdybyśmy hamując musieli mocno depnąć na hamulec i pojazd jadący za nami wjechałby w nas. To byłoby bardziej niebezpieczne niż przejazd na żółtym. Ale kierowcy stale tego nadużywają.
Kolejna sytuacja to wyprzedzanie. W większości to katastrofa. Śmieję się, że dla niektórych kierowców podwójna ciągła to nie jest znak, tylko sugestia. Śpieszy mi się, więc co tam. A potem wypadek.
Bardzo niebezpiecznie jest, gdy musimy uciekać na pobocze, bo ktoś jadący z naprzeciwka wyprzedza i nie patrzy na innych, mają się usunąć. To skrajnie niebezpieczne.
Bardzo irytuje mnie też sytuacja przy zielonej strzałce, czyli warunkowego wjazdu za sygnalizator po uprzednim zatrzymaniu. Wydaje mi się, że połowa kierowców nie zna przepisu, a druga połowa z premedytacją go ignoruje. Skąd wiem, że nie znają przepisu? Bo szkolę też kierowców na wyższe kategorie. Podczas jazdy ja go hamuję, a on się mnie pyta dlaczego? I wtedy się dowiaduję, że on cały czas tak jeździ, od trzydziestu lat.
Często słyszę też wtedy klakson za sobą. I jeszcze ktoś mi coś tam pokazuje, widzę, że to nie jest agresja, tylko nieznajomość przepisów.
– A w jeździe miejskiej, co pana denerwuje? Bo mnie nieużywanie kierunkowskazów.
Na to już się uodporniłem. Tylko na rondach jest to dla mnie irytujące. Kierowcy opuszczając je czasem z premedytacją nie włączają kierunkowskazu. Wtedy mi ciśnienie wzrasta. Jeszcze gorzej jest, gdy jadę z kursantem. Ten biedny, w stresie, musi się zatrzymać, ruszyć, za nami ustawia się kolejka. Wszyscy płynnie byśmy przejechali, ale nie jedziemy tylko dlatego, że ktoś nie włączył „kierunku”. To bardzo utrudnia.
– Spotyka się pan z agresją na drodze?
– Widzę to zwłaszcza na „elce”. Zapomniał wół jak cielęciem był. Nie uwierzę, że ktoś wsiadł do samochodu i od razu wszystko mu świetnie szło, musiał się nauczyć.
Są takie sytuacje: godzina 15, duży ruch, widzę, że kursantowi nie idzie, będzie mu samochód gasł, to ja pomagam. Staram się w takich newralgicznych miejscach nie powodować wzrostu napięcia u innych kierowców. Nie mogę tego robić zawsze.
– Zawsze udaje się panu zapanować nad nerwami?
– Od wielu moich kursantów, szczególnie tych z wyższych kategorii, słyszę: ja bym nie wytrzymał. Mój próg cierpliwości jest bardzo wysoki. Dla mnie kursant jest osobą, która przyszła się nauczyć. Moja irytacja powoduje u niego tylko większy stres. Niczego nie poprawi tylko pogorszy. Zdarza mi się zdenerwować na kursanta gdy widzę, że perfidnie nie chce czegoś zrobić.
– Jak to możliwe, kursant nie słucha instruktora?
– To sytuacje, gdy kursant został przymuszony do zdobycia prawa jazdy. Rzadko, ale to się zdarza. On wtedy tak jeździ, bo jeździ. Czasami nie przyjdzie na lekcję, a jak już jest, to zerka na zegarek, kiedy się skończy. Wtedy się troszkę denerwuję, bo widzę, że mi zależy bardziej niż jemu. Zdarza się, że dochodzi do „rozmowy wychowawczej”.
– To rzeczywiście szczególne przypadki, ale doświadczenie zawodowe pomaga?
– Ponad dziesięć lat w zawodzie to dużo i mało jednocześnie, są instruktorzy z o wiele dłuższym stażem. Dużo doświadczenia nabyłem, bo uczę na wszystkie kategorie. W zdecydowanej większości umiem przewidywać sytuacje na drodze i wiem, że sobie poradzę, choć to jest droga, to jest życie. Są takie sytuacje, które potrafią mnie zaskoczyć. I serducho szybciej mi wtedy zabije.
– To na koniec naszej rozmowy, proszę o przykład, kiedy panu to serducho o mało nie wyskoczyło z klatki.
– Jechałem z kursantem drogą na Tarnobrzeg. Nie było tam wtedy odcinkowego pomiaru prędkości. Chłopak bardzo bał się szybciej jechać, powyżej 50 km na godzinę nie dało się, najchętniej jechałby 20 na godzinę. W ruchu drogowym tak nie można, za zbyt wolną jazdę też można dostać mandat. Chciałem go trochę rozruszać. Mówię mu: popatrz do tyłu, jaki nieszczęśliwy jest ten kierowca TIR-a za nami, on już nie wie co ma z tobą zrobić, TIR-em jedzie 50 na godzinę, on chce do domu. Kursant w końcu wciska gaz, tylko… hamulec mu się wcisnął. TIR był blisko.
Rozmawiała Lilla Witkowska