Przestępczość w czasach II Rzeczpospolitej sięgnęła niesłychanego poziomu. Nie było zakątka Polski, w którym nie szalałaby groźna banda lub niebezpieczny przestępca. Jednak to w naszym regionie padł makabryczny rekord. Do 1936 roku wykonano tu największą liczbę wyroków śmierci w skali przedwojennej Polski.
Pierwszy wyrok śmierci przez powieszenie w przedwojennej Polsce został wykonany w Rzeszowie. Na stryku zawisnął Panek – wspólnik osławionego Panicza, bandyty grasującego w całym kraju. Potem powieszony został Stąpor, zabójca handlarza świń z Kolbuszowej. Następni byli Paź i Kiełbowski za napad pod Majdanem Kolbuszowskim, podczas którego zginął posterunkowy Markiewicz. Kunysz zawisnął za napad rabunkowy i zabicie Pelca pod Łańcutem. Kolejny był Antoni Janusz wspólnik Maczugi, a potem jeszcze Królikowski i Tyszka. Wyrok śmierci usłyszał też Gabriel Czechura, zabójca naczelnika tarnobrzeskiego sądu, który jednak kary uniknął. Pisaliśmy o jego historii w jednym z poprzednich wydań „Sztafety”. Wyrok śmierci usłyszał również najsłynniejszy przestępca Podkarpacia, Władysław Maczuga. Zmarł jednak przed przybyciem kata w wyniku ran odniesionych podczas policyjnego pościgu po drugiej ucieczce z więzienia.
Legenda Byka i Maczugi
Władysław Maczuga i jego kolega Antoni Byk tworzyli bez wątpienia najsłynniejszą szajkę przestępczą w naszym regionie. Działali w okolicach Łańcuta, a ich sumienia obciążają czyny tak bezlitosne i okrutne, że trudno znaleźć na naszym terenie podobne przykłady. Obaj pozbawieni jakichkolwiek skrupułów, swoje ofiary mordowali, okaleczali i rabowali w sposób niezwykle bezwzględny. Przez lata byli nieuchwytni, a ich przestępcze wyczyny i zmagania policjantów próbujących schwytać bandytów śledziła cała Polska. Jest to jednak temat na osobną opowieść.
Tymczasem działania Byka i Maczugi znalazły licznych naśladowców w naszej okolicy. Ówczesna prasa alarmowała: „W powiecie tarnobrzeskim szerzy się bandytyzm w sposób zatrważający. Zorganizowane bandy ukrywające się w kępach nadwiślańskich pod Tarnobrzegiem i dalej ku Sandomierzowi niepokoją ludność wsi i miasteczek (…)Wszędzie grasują bandyci, znacząc swą drogę trupami”. Przestępcy wzorując się na słynnej bandzie, sięgali po bezwzględne metody działania, szerząc strach i terror wśród mieszkańców okolicznych powiatów.
Jestem Maczuga, dawaj pieniądze!
Pewnej nocy w marcu 1935 roku do domu państwa Paluchów w Pysznicy wdarło się dwóch zamaskowanych mężczyzn. Wybili okno kijem, rozbili stojącą na stole lampę, a jeden z nich wrzasnął: „jestem Maczuga, dawaj 1000 dolarów, bo jak nie to śmierć!”. Po tym okrzyku rzucili się na przestraszonych ludzi i usiłowali ich dusić. Na koniec splądrowali mieszkanie i zabrali 80 złotych. Policja szybko namierzyła rabusiów, którymi wcale nie okazali się Maczuga z kompanami, tylko miejscowi młodzieńcy: W. Herdzik i A. Chmiel. A ci, szybko trafili przed oblicze wymiaru sprawiedliwości.
Dłużej trwało rozpracowywanie rabusiów działających na drodze pomiędzy Niskiem a Jeżowem. Od wielu miesięcy przy trakcie grasowała banda napadająca kupców przejeżdżających furmankami, zdarzały się też nocne napady na domy bogatych mieszkańców. Bandyci mieli zawsze twarze uczernione sadzą, byli bezwzględni i brutalni. Jednego z kupców stawiających opór zamordowali. W końcu policja przysłała do miasteczka tajnego detektywa. Ignacy Dragan, lwowski policjant mający na swoim koncie mnóstwo sukcesów w podobnych śledztwach, szybko zabrał się do pracy. Analizując sposób działania przestępców natychmiast wyciągnął wniosek, że muszą oni przebywać w Nisku, dzięki czemu orientują się, kiedy i który z kupców właśnie wyjeżdża z miasteczka. Lwowski śledczy począł kręcić się po rynku w czasie targów i bacznie obserwował zachowania bywalców placu. Łatwo zorientował się, że kilku dżentelmenów nie załatwia tu żadnych interesów, a jedynie spacerują obserwując spode łba handlujących kupców. Chciał ich śledzić, ale tajemniczy panowie byli ostrożni i baczyli, by nie ciągnąć za sobą „ogona”. Dragan pomyślał więc, że lepszą metodą będzie śledzenie kupców. Wybrał jednego z nich, który tego dnia zrobił świetny interes i dyskretnie konno podążał za jego furmanką drogą do Jeżowego. W pewnym momencie zaprzęg kupca oblegli usmarowani sadzą na twarzach ludzie z bronią w ręku. Całą scenę detektyw obserwował zza zasłony zarośli. Bandyci bez przeszkód obrabowali przerażonego człowieka i zniknęli w lesie. Dragan po cichu ich śledził. Bandyci dotarli na śródleśną polanę. Zmyli maskowanie z twarzy i podzielili się łupem. Dragan przebywał w Nisku na tyle długo, by rozpoznać ze zdziwieniem wśród nich jednego z najbardziej szanowanych obywateli miasteczka, Stefana W.
Dalej sprawy potoczyły się szybko. Kilka godzin później do mieszkania mocno zaskoczonego bandyty wkroczył lwowski detektyw z prokuratorem i miejscową policją. Oprócz łupów z ostatnich napadów mundurowi znaleźli tam plany linii kolejowej. Stefan wyjaśnił po prostu, że chcieli wykoleić pociąg Warszawa – Lwów. – „Takie rzeczy od dwana robi się w Ameryce” – dodał.
Fałszywy fryzjer
W 1933 roku w Zarzeczu koło Niska zamieszkał Wojciech Wojtak. Przybył on gdzieś z Polski do swoich krewnych i oświadczył im, że zamierza założyć w Rudniku nad Sanem zakład fryzjerski. W rzeczywistości był to zawodowy złodziej i włamywacz. Przed krewnymi udawał, że prowadzi zakład, tymczasem pod Niskiem stworzył sobie kryjówkę na łupy, która wypełniała się z każdym tygodniem. Obywatele miasta uważali go za eleganckiego i uczciwego młodego człowieka. Znalazł przyjaciół, zaręczył się z panną Julią Teofilską. Przez rok prowadził podwójne życie zwodząc wszystkich dookoła. Chociaż właściwie nie wszystkich. Od pewnego czasu młodzieńcowi przyglądała się policja. Szybko odkryła, że żadnego zakładu fryzjerskiego w sąsiednim miasteczku nasz bohater nie prowadzi, chodź ma pieniądze na przyzwoite życie. Za to w okolicy mnożą się napady i włamania. Mundurowi śledzili Wojtaka, aż dotarli za nim do kryjówki z łupem. Tam go osaczyli. Wywiązała się strzelanina, bo przestępca nie chciał się poddać. Ostatnią kulę fałszywy fryzjer przeznaczył dla siebie.
Podobnie skończyła się, kilka lat wcześniej, historia innego zbrodniarza, tym razem z Łętowni. W 1928 roku niżańska policja prowadziła tam śledztwo w sprawie morderstw na tle rabunkowym popełnionych na Wojciechu Zastawnym i Peśli Schwobel. Śledczy w trakcie dochodzenia ustalili mordercę. Był nim Franciszek Kozłowski, również z Łętowni. Mundurowi otoczyli dom podejrzanego. Ten jednak jakimś sposobem się wymknął i zbiegł w pola. Pościg przybył za późno. Franciszek rzucił się do stawu i utonął. Ciało samobójcy policja oddała rodzinie.
Ulanów i okolice
Inny napad miał miejsce w listopadzie 1934 roku, w miejscowości Borki koło Ulanowa. Jak donosi Kurier Lwowski nocą do domu Franciszka Bieńki wtargnęło trzech zamaskowanych mężczyzn. Napastnicy grożąc bronią splądrowali siedzibę gospodarza i wymknęli się na zewnątrz. Tam trafili na patrol policji. Wywiązała się strzelanina, ale sprawcom udało się zbiec w mrokach nocy. Szybko jednak zarządzono pościg i bandytów schwytano. Byli to trzej parobkowie z Borków: 25-letni Jan Piskorowski, 22-letni Franciszek Otto i 27-letni Jan Szpytma.
Skoro jesteśmy w okolicach Ulanowa, warto przypomnieć dwie niezwykłe historie związane z przestępczością tego flisackiego miasteczka. W 1934 roku na miejscowy posterunek Policji Państwowej zgłosił się Józef Mikolas z Glinianki. Zaskoczonym mundurowym oświadczył, że przed dziesięcioma laty zabił człowieka. Starsi stażem funkcjonariusze przypomnieli sobie natychmiast niewyjaśnioną historię z grudnia 1924 roku. Wówczas to w lesie należącym do dworu w Bielinach, znaleziono zwłoki gajowego Józefa Konia. Mężczyzna zginął od kuli karabinu, która utkwiła w jego głowie. Karabin leżał na jego piersi, a w lufie tkwiła łuska. Śledczym od razu nasunęła się myśl, że to próba upozorowania samobójstwa. Poszlaki naprowadziły policję na ślad Mikolasa, ale z braku dowodów śledztwo umorzyli. Po dziesięciu latach, ruszony wyrzutami sumienia, morderca sam opowiedział swoją historię. Przed dziesięciu laty za namową brata Franciszek udał się do lasu z zamiarem kłusowania na zwierzynę. Tam na niecnym procederze przyłapał go gajowy z Bielin. Kłusownik początkowo uciekał, ale w pewnym momencie odwrócił się i strzelił do Konia. Gajowy padł martwy, a zabójca pobiegł do domu. Tam wspólnie z bratem ustalili, że upozorują samobójstwo. Sprawa ucichła, ale sumienie dręczyło Mikolasa przez dziesięć lat i ostatecznie przywiodło go przed oblicze Temidy.
Równie ciekawa była historia Ignacego Beera z Ulanowa. Proces tego złodzieja – recydywisty nieoczekiwanie wzbudził duży rozgłos w krajowej prasie w listopadzie 1934 roku. Sprawa wydawała się prosta: przestępca, który dopuścił się szeregu nieprawości wobec współmieszkańców swojego miasteczka odpowie wreszcie za swoje wieloletnie działania. Jednak linia obrony, jaką przyjął podczas mowy końcowej stała się prawdziwą sensacją. „Beer, na pół niemowa, niewyraźnemi i nieartykułowanemi półzdaniami podniósł, że stracił zdrowie i mowę w obronie ojczyzny, biorąc czynny udział w powstaniu górnośląskiem”. Zeznał, że za wykonanie kilku bardzo niebezpiecznych misji wysadzania ważnych obiektów otrzymał medal i 28 tys. zł od ministerstwa w Warszawie. Pieniądze skradziono mu jeszcze w dniu odbioru, w stolicy.
„Gdy wrócił do domu, a żona i troje dzieci domagały się chleba, zwracał się po pracę do rozmaitych czynników, mówiąc, że gdy nie uzyska pomocy będzie musiał kraść. Gdyby chociaż półtora złotego mógł zarobić dziennie, byłby dalej szedł uczciwą drogą”. Sąd łagodnie potraktował starego weterana. Mimo, iż przestępstw na sumieniu byłego żołnierza nie brakowało, dostał tylko dwa lata odsiadki.
To tylko kilka przykładów działalności przestępców w naszej okolicy w czasach dwudziestolecia międzywojennego. Do podobnych, a zapomnianych już nieco zdarzeń powrócimy wkrótce.
Autor: Bartłomiej Pucko