Na początku listopada 1910 roku tarnobrzeska policja podała informację, która odbiła się głośnym echem w całej Polsce. A właściwie wśród Polaków we wszystkich zaborach, bo Polski nie było na mapie Europy. Chodziło o aresztowanie człowieka mającego na sumieniu tak mroczne czyny, że trudno było dać im wiarę.
Był chłodny wieczór 3 listopada 1910 roku. Mrok na stacji kolejowej w Zbydniowie rozpraszały słabe latarnie. Podróżni w kłębach pary wydobywających się z lokomotywy spieszyli do wagonów czekającego pociągu. Uważnie obserwował ich naczelnik stacji. Jego wzrok przykuł mężczyzna ubrany w sutannę, którego zachowanie wskazywało, że woli nie zwracać na siebie uwagi. Naczelnik dokładnie studiował wygląd księdza i myślał o otrzymanej niedawno depeszy. A ta zawiadamiała, że w Zbydniowie może pojawić się ukrywający się od tygodni, najbardziej wówczas poszukiwany w Europie przestępca. Informacja zawierała dokładny rysopis mężczyzny. Wygląd pasażera w najdrobniejszych szczegółach zgadzał się z opisem w telegramie. W dodatku ta sutanna…
Pan jesteś Stanisław Załóg!
„Gdy człowiek ów wsiadał do pociągu, naczelnik stacji podszedł do niego i rzekł:
— Pan nie pojedzie dalej!
— Dlaczego? — zapytał ów człowiek.
— Pan jesteś Stanisław Załóg! — rzekł naczelnik stacji”. Mężczyzna w sutannie zbladł i próbował się wyszarpnąć. Jednak naczelnik stacji przy wsparciu pasażerów przytrzymał go i zaprowadził do swojego biura. Tam aresztowany czekał do przybycia powiadomionej już policji. Po przybyciu funkcjonariuszy podejrzanego przeszukano. Miał przy sobie bilet do Wiednia. Po przewiezieniu zatrzymanego do Tarnobrzega poinformowano władze centralne. Z Krakowa natychmiast wyruszył specjalny agent policji, który miał na miejscu wstępnie przesłuchać Stanisława Załóga.
Kim był ów człowiek zatrzymany przez czujnego naczelnika stacji w Zbydniowie? Aby odpowiedzieć na to pytanie musimy się cofnąć do roku 1909.
Niewiarygodna kradzież
W nocy z 22 na 23 października dokonano jednej z najbardziej zuchwałych i niewiarygodnych kradzieży ówczesnej epoki. Łupem włamywaczy padły „złote krzyże Virtutti Militari, naszyjniki z ogromnych pereł nawleczone na srebrne nici, ważąca 5 kilogramów złota kolumna, liczne wota, ale przede wszystkim wysadzane diamentami korony i sukienka z pereł”. Złodzieje włamali się do jasnogórskiej kaplicy i okradli obraz Czarnej Madonny. Materialną wartość łupu szacowano na miliony, szkody historyczne kulturowe i duchowe były nieocenione. Ruszyło śledztwo prowadzone przez Rosjan (Częstochowa znajdowała się wówczas w zaborze rosyjskim). Postępy carskiej policji śledziła prasa nie tylko we wszystkich zaborach. Kradzież w Częstochowie budziła żywe zainteresowanie w całej Europie. Dla wszystkich obserwujących tę sprawę od początku stało się jasne, że rabusiów musiało być kilku. Pojedyncza osoba nie dałaby dostać się do kaplicy i wynieść takiej ilości skarbów. Było też oczywiste, że sprawcy musieli świetnie znać klasztor. Lina zaczepiona za żelazny pręt na niewidocznej dla pielgrzymów galeryjce, wejście znane tylko nielicznym, brak jakikolwiek śladów. Wszystko to wskazywało, że w kradzieży musiał brać udział ktoś z mieszkańców klasztoru. Jednak śledztwo prowadzone przez Rosjan utknęło w martwym punkcie, a sprawców zuchwałej kradzieży nie zdołano ustalić. Być może władzom carskim wcale nie zależało na ich zatrzymaniu. Sugerowano, że palce w przestępstwie maczała tajna policja licząca na skompromitowanie polskiego kościoła.
Zwłoki w sofie
Zupełnie niespodziewany przełom w śledztwie nastąpił w 24 lipca 1910 roku. Niedaleko Częstochowy, pod wsią Zawada istniał kanał prostujący w tym miejscu zakole Warty. Kanał nie był głęboki, a przechodzący brzegiem ludzie wyraźnie wydzieli jakiś duży przedmiot wystający z toni. Pakunek wyglądał podejrzanie, ale czasy rosyjskiego zaboru nie zachęcały do informowania władz o takich znaleziskach, nie zachęcały też do wnikania co nocą wylądowało w nadrzecznym kanale. W końcu jednak okrężną drogą informacja jakoś dotarła do strażnika gminnego. Policjanci, którzy przybyli wydobyć dziwny pakunek z wody stwierdzili na początku, że to tylko stara kanapa owinięta w wiklinowe maty. Jednak gdy zaczęli ją wyciągać uznali, że jest podejrzanie ciężka. W dodatku z wnętrza mebla wysunęła się ludzka stopa.
W środku było upchane półnagie ciało młodego mężczyzny. Człowiek ów był związany i miał liczne rany zadane prawdopodobnie siekierą. Morderca postarał się, by uniemożliwić identyfikację ofiary. Z prześcieradeł w które owinął ciało powycinał monogramy, nie było żadnych dokumentów, żadnego punktu zaczepienia. Ale policjanci dostrzegli coś interesującego. Morderca przeoczył niepozorną metkę na wiklinowej macie. Była to zakodowana informacja o miejscu nadania przesyłki kolejowej. Śledczy szybko ustalili, że matę nadano z Krzemieńca dla sklepu wikliniarskiego w Częstochowie. Policja dotarła do sprzedawcy, który potwierdził, że sprzedał tę matę nieznanemu osobnikowi. Inni świadkowie zeznali, że widzieli w tamtym okresie miejską dorożkę załadowaną wielkim pakunkiem zawiniętych w wiklinową matę, zaprzęgniętą w dwa gniade konie, a której to dorożki pasażerami byli zakonnik odziany w habit paulinów i człowiek w cywilnym ubraniu. Śledczy szybko dotarli do woźnicy, bo tylko jeden w Częstochowie miał parę gniadoszy. Woźnica powiedział, że jego dorożkę wynajął… Stanisław Załóg, służący o. Diamazego z Jasnej Góry.
Pościg
Teraz sprawa nabrała rozpędu. Policja weszła na teren klasztoru. Ojcowie Paulini potwierdzili, że ciało z sofy w kanale należy do Wacława Macocha, brata stryjecznego o. Damazego, częstego bywalca klasztoru. Sofa w której było ukryte do niedawna stała na jednym z klasztornych korytarzy. Ojca Damazego w klasztorze policjanci nie zastali. W jego celi znaleźli natomiast korespondencję zakonnika z żoną zamordowanego Heleną Macochową. Z listów jednoznacznie wynikało, że para miała romans. Z klasztoru zniknął też Stanisław Załóg. Przed wyjazdem oznajmił, że udaje się do Ameryki. Ruszył pościg. Policja ustaliła, że o. Damazy i Helena Macochowa wyjechali pociągiem do Warszawy, gdzie mieszkanie miała kochanka zakonnika. Pościg się jednak spóźnił. W warszawskim mieszkaniu policja znalazła jedynie telegram nadany z Sieradza o treści: „Kumcio niech wyjeżdża. Zagraża niebezpieczeństwo 31. Stach.” Liczba podana w telegramie to był numer dorożki, którą zabójcy wywieli ciało Wacława. Policjanci nie odpuszczali. Helenę Macochową odnaleźli u siostry mieszkającej pod Machowem. O. Damazy przebrany w sutannę księdza pojechał do znajomego proboszcza w Niegowonicach. Stamtąd trafił do Olkusza i przy pomocy przemytników przedostał się przez granicę do Trzebini w Galicji. Sprawa morderstwa jednak już była głośna, a za poszukiwanymi poszły telegraficzne listy gończe. Na dworcu w Trzebini wsiadającego do pociągu o. Damazego rozpoznał pracownik kolei. Dał znać telefonem do Krakowa, gdzie na zakonnika czekała już policja.
Bandycka szajka w klasztorze
To co śledczy usłyszeli od aresztowanych o. Damazego i Heleny Macochowej zszokowało nawet policjantów przywykłych do przestępczych zeznań. W 1907 roku o. Damazy spowiadał pochodzącą z Łodzi 24-letnią telefonistkę Helenę Krzyżanowską. Kobieta wyznała, że została uwiedziona i nosi się z zamiarem odebrania sobie życia. Zakonnik odwiódł ją od samobójczych myśli i… sam ją uwiódł. Na utrzymanie kochanki potrzebował pieniędzy. Na Jasnej Górze z innym paulinem i swoim służącym założył szajkę okradającą regularnie kasę klasztoru. Dorobili klucze i kradli jak popadło: datki na msze, ofiary od pątników, podmieniali perły wotywne na fałszywe. W końcu włamali się nocą do kaplicy klasztornej i okradli obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Szajka opływała w bogactwa. O. Damazy kupił Helenie luksusowe mieszkanie w Warszawie, ale by spotkania zakonnika z kochanką nie budziły podejrzeń, zmusił swojego bratanka Wacława do poślubienia kobiety. Ten, gdy się zorientował, że ma służyć jedynie za parawan zakonnika i jego nałożnicy, zbuntował się. O. Damazy i Wacław umówili się na spotkanie w klasztorze. Zakonnik przyjął kuzyna w swojej celi, w której ukrył skradziony z klasztornej stolarni toporek. Tam zamordował męża swojej kochanki. Wspólnie ze swoim służącym Stanisławem Załogiem wcisnęli ciało do stojącej na korytarzu sofy i wynieśli z klasztoru. Wynajętą dorożką wywieźli ciało nad kanał i zrzucili z mostu. Dorożkarza zmusili do przysięgi na krucyfiks, że zachowa milczenie.
Agent ochrany?
Ze wszystkich osób zamieszanych w jasnogórską zbrodnię nie zdołano schwytać tylko jednej: Stanisława Załoga służącego o. Damazego. Mężczyzna zatrzymany przez tarnobrzeską policję wkrótce znalazł się na wolności. A to za sprawą specjalnego agenta policji, którzy przybywszy do Tarnobrzega jednoznacznie stwierdził, że aresztowany na zbydniowskim dworcu nie jest służącym z klasztoru na Jasnej Górze. Czy tak było w rzeczywistości? Czy też carska tajna policja umożliwiła ucieczkę do Ameryki swojemu agentowi? Wątek współpracy o. Damazego z tajną policją podczas procesu został wyciszony. Podobnie jak wątek profanacji obrazu Jasnogórskiej Pani. Kościół uznał, że to jego wewnętrzna sprawa.
Autor: Bartłomiej Pucko