Rozmowa z MONIKĄ KŁOSOWSKĄ, byłą zawodniczką Victorii Stalowa Wola, wielokrotną medalistką mistrzostw Polski, obecnie trenerką i wiceprezesem ds. sportowych Katolickiego Klubu Lekkoatletycznego Stal Stalowa Wola.
– Jak się odnajdujesz w nowej dla siebie roli – działacza klubu lekkoatletycznego?
– Nie przypuszczałam, że taka praca zajmuje tyle czasu, ale polubiłam to. Jestem ambitna, szybko się uczę i obiecuję, że dam z siebie wszystko (śmiech).
– Czy kiedy przechodziłaś na sportową emeryturę, powiedzmy od razu – bardzo wczesną, bo w najlepszym dla biegaczek wieku, pomyślałaś, że będziesz kiedyś zarządzać klubem sportowym?
– Nie. Moim marzeniem było pozostać w sporcie, bo nie wyobrażałam sobie i wciąż nie wyobrażam, żebym mogła robić coś innego w życiu, ale widziałam siebie przede wszystkim na bieżni, w roli trenera, wychowawcy dzieci i młodzieży.
– Zgodnie z wykształceniem.
– Tak, bo po pierwsze mam odpowiednie wykształcenie, a po drugie, także doświadczenie.
– Tak jak wspomniałem: szybko, za szybko zeszłaś ze sceny, mogłaś jeszcze na niejednych mistrzostwach wystąpić, niejeden medal zdobyć… Dlaczego tak się stało?
– Miałam 26 lat. Po wyleczeniu kontuzji biodra żyłam nadzieją na powrót do biegania – chociaż już wtedy wyglądało to poważnie – ale kiedy strzelił mi staw skokowy i zaczęły grozić operacje, to nie miałam wyjścia. Zdrowie było najważniejsze.
– Miałaś pretensję do losu, że tak Cię potraktował, czy na spokojnie pogodziłaś się z faktem, że już nigdy więcej nie staniesz na starcie?
– Na początku było mi bardzo ciężko. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Nie wiedziałam, co z sobą zrobić. Bieganie było i wciąż jest dla mnie czymś więcej niż pasją. Ja całe życie jestem w biegu. W najlepszym miesiącu robiłam po 350–370 km. I nagle musisz uświadomić sobie, że nawet jednego kilometra nie możesz przebiec. Dobrze zrobił mi powrót do Stalowej Woli. Zbiegło się to w czasie z tym, że poznałam chłopaka, który dziś jest moim mężem i który zmobilizował mnie do postawienia „kropki nad i”. Wróciłam do domu, do rodziców, do przyjaciół, znajomych i do klubu – do Victorii, w której zaczynała się moja przygoda z bieganiem.
– Wróciłaś i…
– … i chciałam jak najszybciej znaleźć sobie zajęcie, bo nie potrafię siedzieć bezczynnie na tyłku i nic nie robić. Na szczęście od razu zaproponowano mi pracę w klubie, a chwilę później, ale mniej więcej w tym samym czasie, otrzymałam ofertę pracy w szkole w PSP 9 w Rozwadowie.
– I jak się odnalazłaś w nowej dla siebie rzeczywistości?
– Nie było mnie przez 9 lat w Stalowej Woli. Trochę się w tym czasie zmieniło. Przede wszystkim podejście do dzieci. Nie miałam wypracowanej metody na to, żeby zachęcić je do aktywności, do trenowania. Każdego dnia uczyłam się. Zastanawiałam się, czy wszystko robię dobrze? Czy zamiast zachęcać je, to sprawiam, że wypalają się i nie chcą mieć nic wspólnego ze sportem? Zajmowanie się dziećmi to odpowiedzialna praca. Dzieci nie uznają kompromisów.
– Ty poradziłaś sobie doskonale. Pamiętam, że na początku miałaś kilkoro dzieci w swojej grupie naborowej, a dzisiaj masz ich blisko pół setki! Czy trzeba jeszcze lepszej rekomendacji, pani trener?!
– (śmiech). To prawda. Zaczynałam pracę od 5-osobowej grupki i przez myśl mi wtedy nie przeszło, że co roku będzie się ona tak rozrastać.
– Czy to prawda, że chodząc po mieście, potrafisz zatrzymać na chodniku jakieś dziecko i zapytać go, czy nie chciałoby przyjść na trening?
– Prawda. Mam takie skrzywienie zawodowe (śmiech). Jak wychodzę z mężem i dziećmi na spacer, i widzę sprytnie poruszające się dziecko, a szczególnie te z długimi nogami, to zaczepiam je. Pytam się, czy trenuje coś, a jak nie trenuje, to czy nie chciałby sprawdzić się w lekkiej atletyce i zostawiam mu numer telefonu, pod który mogą dzwonić rodzice.
– I dzwonią? Dużo jest takich rodziców, którym zależy, żeby ich dziecko było aktywne?
– Swoje zrobiła pandemia. Dzieciaki zostały zamknięte w czterech ścianach. Jedne mogły brać udział w zawodach, bo dawała na to zgodę dyrekcja szkoły, a inne były tego pozbawione. Ogromny problem był z treningami. Tylko zawodnicy z licencjami mogli brać udział w zajęciach. Świadomi rodzice wiedzieli co robić, ale na szczęście także dzieciaki wykazywały przeogromną ochotę do trenowania. Pisały na facebooku, co i jak mają wykonywać, prosiły o filmiki i o rozpiski zajęć, no i jakoś udało nam się ten okropny czas przetrwać.
– Na pewno spotkałaś się z takim stwierdzeniem, że teraz to czasy są inne, rodzice są inni, i że kluby mają coraz więcej problemów z naborami?
– Ja mam trochę inne zdanie na ten temat. Nie można generalizować, ale uważam, że jest taka grupa rodziców, która nie rozumie, że robi źle dla swoich pociech, ograniczając im dostęp do aktywności fizycznej. Kiedy ma się człowiek ruszać, jak nie za młodu? Jak pracowałam w szkole, to niektórzy rodzice sami wymyślali problem. Dla wielu z nich lekcja wuefu to… wylęgarnia chorób. Dziecko nie ma prawa, ich zdaniem, spocić się, zakaszleć czy mieć katar. A dziecko chce biegać, pograć w piłkę, bawić się, normalnie żyć!
– Ty swoim dzieciom zwolnienia z wuefu nie załatwisz?
– Żartujesz? Moje dzieci już teraz nie wyobrażają sobie dnia bez treningu, a nie mają jeszcze odpowiedniego wieku. Pola ma dopiero 4 lata, a już uczestniczy czynnie w zajęciach, oczywiście z przymrużeniem oka. Na swoim koncie ma już dwa starty w zawodach i pyta, kiedy kolejne. Leo ma 7 lat i biega z 10–12-latkami. Także mam taką cichą nadzieję, że któreś z nich załapie bakcyla po mamusi. Mamę dziś ciężko złapać, bo ciągle gdzieś biegnie, ale jak się ma poukładane w głowie, to można dobiec tam, gdzie się chce, jeśli oczywiście zdrówko pozwoli. Wierzę w swoje dzieci, widzę ich zapał do sportu, dlatego nie mam zamiaru ich zniechęcać, a wręcz przeciwnie – będę ich zawsze wspierać i motywować, bo sport to przede wszystkim charakter.
– Słyszałem, że będąc z Leo w ciąży praktycznie do rozwiązania, prowadziłaś treningi i zajęcia w szkole.
– Na początku ciąży, kiedy pracowałam w gimnazjum nr 4 na Wojska Polskiego, chroniłam brzuch, żeby nie dostać przypadkowo piłką. Kiedy był już sporych rozmiarów i zbliżał się nieuchronnie termin porodu, to mąż, mama, tata, znajomi, mówili mi: daj sobie już siana, odpuść, bo zaraz idziesz rodzić, a ja nie mogłam tak bezczynnie siedzieć w domu i czekać. Jeszcze tydzień przed rozwiązaniem chodziłam po hali sportowej z gwizdkiem, a parę godzin przed porodem „esemesowałam” z zawodnikami, mobilizując ich do startu na zawodach.
– Pół roku później mały Leo zamiast raczkować po dywanie w domu, tarzał się po bieżni i po parkiecie, bo jego mama musiała prowadzić trening.
– Nie musiała, tylko chciała. Ostatni tydzień przed porodem siedziałam na sali gimnastycznej i tak rozmyślałam, co będą robić. Pierwsza wersja była tak, że po urlopie macierzyńskim, pójdę na wychowawczy. Dziecko jest najważniejsze, poświęcę mu jak najwięcej czasu i koniec kropka. Nie udało się. Zadzwonił Mirek Barszcz (trener Victorii – red.) i mówi, że jest taki program „Lekkoatletyka dla Każdego” i potrzeba ludzi do pracy. I zapaliła mi się lampka (śmiech), choć przez chwilę pomyślałam, że może mnie wrabia. Że żartuje? Ale nie. Nic się nie martw. Wsadzisz dziecko do wózka, nikomu to nie będzie przeszkadzało i dasz radę – usłyszałam od starszego kolegi, no i tak rozpoczęłam pracę w programie LdK. Dlatego moje dzieci uczyły się raczkować i chodzić na hali sportowej (śmiech).
– Z wykształcenie jesteś pedagogiem, ale w szkole nie pracujesz. Jest jakiś tego powód?
– Mogę za Ferdynandem Kiepskim powiedzieć, że „w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem” (śmiech). Ukończyłam pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą na Akademii Podlaskiej w Siedlcach, pedagogikę społeczną z resocjalizacją na Uniwersytecie Humanistycznym w Siedlcach oraz wychowanie fizyczne i zdrowotne w Wyższej Szkole Edukacji w Sporcie w Warszawie. Do tego kurs instruktora i sędziego lekkiej atletyki. Moim marzeniem od zawsze była praca w szkole. Po powrocie do Stalowej Woli miałam kilka zastępstw, ale na krótko. Raz myślałam, że może zostanę, bo pojawiła się informacja, że nauczyciel, którego zastępuję nie wróci, ale.. wrócił. Popłakałam się…
– I co, odpuściłaś sobie już definitywnie poszukiwania pracy w szkolnictwie?
– Nie, ale co mam zrobić? Kiedyś zaniosłam swoje podanie o pracę do jednej ze stalowowolskich szkół i jak pani w sekretariacie zobaczyła, że aplikuję na stanowisko nauczyciela wf, to się uśmiechnęła i powiedziała, że któryś z nauczycieli musi odejść na emeryturę albo… umrzeć, żeby się miejsce zwolniło. Tak to wygląda.
– Wróćmy do spraw klubowych. Twoi wychowankowie coraz mocniej zaznaczają swoją obecność na zawodach, także ogólnopolskich i czekać tylko, kiedy któryś z nich stanie na podium mistrzostw Polski. Długo będziemy czekać?
– Talentów nam nie brakuje. Jest spora grupa, która przeszła ode mnie do innych trenerów: Stanisława Anioła, Mirosława Barszcza i Jacka Łypa, i jestem pewna, że pod ich skrzydłami będą nie tylko rozwijać się, ale i osiagać znaczące sukcesy. Ale najwięcej zależy od nich. Sama predyspozycja i talent nie wystarczą. Możesz też być bardzo pracowity, ale też musisz mieć głowę, siłę i charakter. Pamiętasz Oliwę Gut? Wygrywała jak chciała. Dziewczyna z dynamitem w nogach. Była najlepsza. Wygrywała finały ogólnopolskie Czwartków Lekkoatletycznych, dwukrotnie poprawiała rekord Polski, ale poznała chłopaka, który powiedział jej, że nie podoba mu się, że biega i przestała przychodzić na treningi. Gdyby została, byłaby za niedługo taką drugą Ewą Swobodą. Moją wychowanką jest również Kornelia Butryn, która trzykrotnie wygrywała finał ogólnopolski Czwartków, Krzysiu Noworyta, brązowy medalista, a później medalista Mistrzostw Polski w jiu-jitsu, Ola Bednarz, która zaczynała u mnie biegać i skakać, a dzisiaj pod okiem Jacka Łypa jest już trzecią zawodniczką w Polsce w rzucie młotem.
– Jednym słowem talentów nie brakuje, ale wiemy, że nawet diament trzeba oszlifować…
– Co roku pojawiają się zdolne dzieci. Czasem trafi się „diamencik”, a czasem dzieciaki swoją ciężką pracą dochodzą do sukcesu. Dużym plusem w mojej pracy jest to, że sama byłam zawodniczką na tak zwanym topie i doskonale rozumiem, co czują dzieci przed startem. Znam stres towarzyszący przed zawodami. Presję zwycięstwa, kiedy jesteś najlepszy i chcesz dać z siebie wszystko, a nie zawsze wychodzi tak, jakbyś chciał. Ostatnio miałam telefon od 9-letniego Michasia Bajgierowicza, który tak się zestresował przed zawodami szkolnymi, że nie mógł spać, jeść i normalnie funkcjonować i w tych zawodach nie wystartował.
Ja to znam, bo sama potrafiłam przed zawodami cierpieć na bezsenność lub śnić o tym, jak rozegram bieg. Dobrze wiedzieć, jak od strony psychologicznej dotknąć tematu. Pogadałam z Michasiem i za chwilę został dwukrotnym wicemistrzem Podkarpacia. Cieszę się, że mam dobry kontakt z młodzieżą, że potrafię dzieci zmobilizować do pracy i dać im zaufanie jako trener. Znam sport od podszewki. W końcu jestem w nim od 10 roku życia.
– Czy zarząd Katolickiego Klubu Lekkoatletycznego Stal Stalowa Wola postawił przed trenerami i zawodnikami jakieś konkretne sportowe cele na ten rok?
– Działamy dopiero trzy miesiące. Połączenie Victorii ze Spartą to lepsza jakość w szkoleniu, w naborach i generalnie szereg innych udogodnień w funkcjonowaniu klubu, które na pewno będą miały pozytywny wpływ na wynik sportowy. A że tak jest, świadczą tegoroczne starty naszych zawodników.
– A jako działacz sportowy, jakie masz największe marzenie?
– Żeby zadowolony ze mnie i z mojej pracy był pan prezes Stanisław Anioł. To mój drugi tata. To on mnie wypatrzył na jakichś zawodach, to on był moim pierwszym trenerem, to z nim odnosiłam najwięcej sukcesów sportowych, i to on zawsze służył mi dobrą radą i pomocą. Złoty człowiek. Wiem, że nie było mu łatwo zrezygnować z czegoś, co budował od podstaw i zarządzał przez ponad 20 lat – mam tu na myśli Victorię Stalowa Wola – ale zrobił to dla lekkiej atletyki, dla tych młodych ludzi, którzy chcą w tej dyscyplinie odnosić sukcesy. Dlatego bardzo ważne jest dla mnie, żeby nie zawieść pana Stanisława. Żeby wiedział, że oddał stery w klubie w dobre ręce i był dumny ze mnie, i generalnie z wszystkich nas, którzy zarządzają i pracują w KKL Stal.