Na co dzień operator wytłaczarki, programista, prywatnie ojciec 18-letniego Wojtka, a w czasie wolnym pasjonat wspinaczki i górskich wędrówek. PIOTR ARMATA ze Stalowej Woli mówi, że góry czynią go lepszym człowiekiem.
– Od czego to wszystko się zaczęło?
– Moją pasją są przede wszystkim góry i wspinaczka. Moja rodzina pochodzi z województwa świętokrzyskiego, gdzie są oczywiście Góry Świętokrzyskie, dlatego tę przygodę rozpocząłem jako chłopiec od małych pagórków. Później były wędrówki po Bieszczadach i tak stopniowo w końcu przyszedł czas na Tatry.
Gdy nasyciłem się już tym chodzeniem po górach, po szlakach, przyszedł czas na wspinaczkę. Mój taki pierwszy kontakt z tym sportem był podczas wędrówki szlakiem na Szpiglasowy Wierch. Wtedy zobaczyłem osoby wspinające się na Mnicha. I tak mi się to spodobało, że podczas ferii zimowych, razem z synem wziąłem udział w takim szkoleniowym ABC turystyki zimowej, na zakończenie którego było wejście właśnie na Mnicha, organizowane przez przewodnika tatrzańskiego. I to właśnie jakieś 7 lat temu był mój taki pierwszy kontakt ze wspinaczką.
– I co było później?
– Później miałem cały czas kontakt z przewodnikiem Andrzejem Chrobakiem. Z nim zacząłem się umawiać na zdobywanie różnych szczytów w Tatrach. I po pewnym czasie on zauważył we mnie ten zapał do wspinaczki i poradził mi, żebym zrobił sobie kurs skałkowy na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, żebym mógł się dalej wspinać po Tatrach. I jeszcze tego samego roku u instruktora Jarka Cabana, który jest ratownikiem TOPR-u i instruktorem Polskiego Związku Alpinizmu, zacząłem robić kurs taternicki.
– Czym w ogóle dla ciebie jest wspinaczka?
– Na pewno nie traktuję tego jako sport. Nie staram się robić żadnych wyników, a przede wszystkim z nikim o te wyniki nie rywalizuję. Jest to moja pasja i sposób na spędzanie wolnego czasu, oderwanie się od szarej rzeczywistości. I to nie tylko sama wspinaczka, ale w ogóle przebywanie w górach, jest moim sposobem na aktywne życie.
Zakochałem się w Tatrach, a moją ulubioną górą jest Mnich, na który wspinałem się już wiele razy. Staram się też odkrywać w Tatrach nowe miejsca. Ostatnio zacząłem na przykład bardziej odwiedzać stronę słowacką.
– Ktoś ci towarzyszy w zdobywaniu szczytów?
– Wspinaczka jest zajęciem zespołowym, choć nie powiem, próbowałem też solowego wspinania, ale to już jest bardzo zaawansowany etap. We wspinaczce i turystyce jest fajne też i to, że się poznaje bardzo dużo ludzi. W ogóle moim zdaniem do wspinaczki powinno się mieć partnera. Przeważnie wspinamy się więc we dwójkę albo w trójkę.
– Ty masz takiego partnera?
– Partnera albo partnerkę, bo mam koleżankę Elwirę, którą wciągnąłem we wspinaczkę. To partnerstwo jest bardzo ważne, bo wchodząc na górę, jest tak jakbym powierzał tej drugiej osobie swoje życie, bo wspinanie się to jest jednak dość niebezpieczne zajęcie, dlatego potrzebny jest partner, który nas asekuruje. Wiążemy się z kimś liną, z kimś do kogo mamy zaufanie, że w razie problemów ta osoba będzie potrafiła mnie bezpiecznie opuścić na dół.
– Mówisz o niebezpieczeństwie. Zdarzyła ci się jakaś groźna sytuacja?
– No, niestety, raz byłem ściągany przez TOPR ze ściany. Sam wybrałem się na wspinaczkę. To było na południowym filarze Koziego Wierchu. Popełniłem błąd, bo nie chciało mi się iść do samego szczytu i stwierdziłem, że zjadę sobie na linie, tą samą drogą, którą podchodziłem. W połowie ściany utknąłem, przez to, że zakleszczyła mi się lina i nie mogłem jej odzyskać. Miałem problem z komunikacją, bo nie było tam zasięgu.
Na całe szczęście to było niedaleko szlaku na Kozią Przełęcz w Dolinie Pięciu Stawów. Przechodzili tamtędy turyści i jakoś udało mi się z nimi porozumieć. Oni też nie mieli zasięgu a do schroniska była jakaś godzina drogi. Poradzili mi, żebym bezpiecznie czekał, a oni sprowadzą pomoc. I tak sobie siedziałem na takiej skalnej półce.
Po pewnym czasie już byłem trochę zdesperowany i chciałem sam spróbować jakoś podejść po tej linie do góry i się wydostać, ale nagle usłyszałem zbawienny głos śmigłowca, który wyłonił się z Zamarłej Turni. Zjechał do mnie ratownik i to już była szybka akcja. W tym śmigłowcu podobało mi się podejście ratowników, bo nie mieli oni do mnie pretensji, bo przecież ja byłem zdrowy i teoretycznie nie potrzebowałem pomocy, tylko utknąłem w ścianie. Ale oni poklepali mnie po ramieniu, powiedzieli, że nic się nie stało i grzecznie zapytali się, gdzie mnie wysadzić.
Innym razem wspinaliśmy się z kolegą Marcinem na Zamarłej Turni. Tam pokonaliśmy jednego dnia dwie drogi. Zrobił się już wieczór i nie chciało nam się schodzić, więc postanowiliśmy wrócić zjazdami. I znów lina utknęła. Ale wtedy byliśmy we dwóch i postanowiliśmy na tych linach podejść do góry. Zrobiło się już ciemno i w pewnym momencie podchodząc do góry nie miałem kontaktu ze skałą, zawisłem w powietrzu.
Ta lina się trochę kręciła, obróciła mnie i spojrzałem na zachód słońca nad Słowacją i wtedy poczułem jakbym lewitował. Przez chwilę obleciał mnie strach, obróciłem się do ściany, ale tamten widok był ciekawszy (śmiech). Finalnie udało nam się wejść na szczyt i potem zeszliśmy na drugą stronę do Orlej Perci i szlakiem wróciliśmy na dół. To też był dzień z przygodami.
– Najwyższy szczyt, jaki zdobyłeś, to?
– Byliśmy w Alpach, we Włoszech. Próbowaliśmy wejść na Matterhorna (4476 m n.p.m). Wcześniej jeszcze, by się zaaklimatyzować, wspinaliśmy się na szczyt Breithorn, który ma 4165 metrów n.p.m. Byliśmy tam dwa dni. Później zeszliśmy do miejscowości Cervinia. I to była fajna przygoda, bo spaliśmy w namiotach jak prawdziwi alpiniści, bez żadnych wygód. Stamtąd podeszliśmy już pod Matterhorna. Zaatakowaliśmy szczyt, ale, niestety, pogoda nam nie sprzyjała, było duże oblodzenie. Doszliśmy na wysokość 4200 i zdecydowałem, że wracamy.
Wcześniej ustaliłem sobie taką godzinę alarmową, że jak do 12 nie będziemy pod szczytem, to się wycofujemy. A była już godzina 11 i już wiedziałem, że nie dojdziemy. Inne zespoły też zaczęły się wycofywać, także i my wróciliśmy. Ale i tak była to piękna przygoda. Wspaniały tydzień w Alpach.
– Jest różnica między wspinaniem się w Tatrach a Alpach?
– Największą jest wysokość. Trzeba mieć dobrą wydolność organizmu, bo tam już są wysokości powyżej 3-4 tysięcy metrów, więc przed wspinaniem trzeba się zaaklimatyzować, żeby się organizm przyzwyczaił. Tam też są lodowce, więc to jest inne wspinanie, trzeba do tego podejść organizacyjnie.
U nas nie ma takich problemów. Na przykład można ze Stalowej Woli wyruszyć w Tatry o 2 w nocy, gdzieś się powspinać, zdobyć jakiś szczyt i wrócić tego samego dnia w nocy do domu. A w Alpy to już jest wyprawa na kilka dni. 4 lata temu byłem też z moim synem w Dolomitach, tam zdobyliśmy dwa szczyty: Cima Grande 3000 m n.p.m oraz Cima Ovest, niecałe 3000 m. Byliśmy tam ponad tydzień czasu, także to też bardzo mile wspominam.
– Czyli syna też zaraziłeś swoją pasją?
– Tak trochę. Mój syn, Wojtek, skończył razem ze mną kurs skałkowy, gdy miał 13 lat. Bardzo lubi się wspinać. Choć ostatnio ma już inne zajęcia i rzadko się razem wpinamy, ale jeszcze na pewno nie raz gdzieś wyruszymy.
– Czy każdy może się wspinać? Jak w ogóle zacząć taką przygodę?
– Moim zdaniem każdy może spróbować. Należałoby zacząć od spróbowania swoich sił na jakiejś ściance wspinaczkowej. U nas w Stalowej Woli, niestety, jest mało takich miejsc. Ja chodzę potrenować na ściankę wspinaczkową „Aniołów Stróżów”, która znajduje się przy Klasztorze Braci Kapucynów. Ta ścianka ma wysokość 6 metrów. A jak chce się wyżej powspinać, to jadę do Rzeszowa. Osobom, które chciałby rozpocząć więc swoją przygodę ze wspinaczką, polecam wypad na taką ściankę. Wtedy bez większego kosztu, bez inwestowania w sprzęt, można sprawdzić czy taki sport w ogóle nam odpowiada.
– A warunki fizyczne? Nie trzeba mieć dużej siły w rękach?
– Dużo osób mówi, że się do wspinaczki nie nadaje, bo mają za słabe ręce. To nie jest do końca wyznacznik tego, czy możemy się wspinać, czy nie. Początki na pewno będą trudne, ręce, palce będą bolały. Tylko że wspinaczka to nie tylko ręce, ale przede wszystkim też nogi. Ścianki wspinaczkowe też mają różne poziomy trudności. Warto zacząć o tego najprostszego i z czasem próbować dalej. W Rzeszowie widzę bardzo duży przekrój ludzi, od takich małych brzdąców, po starsze osoby, nawet po sześćdziesiątce. Więc warto próbować. Jeśli nam się to spodoba, to wtedy można wybrać się na skałki. Najbliższe mamy w Stokówce za Kielcami, są też małe skałki w Bałtowie w okolicach Ostrowca Świętokrzyskiego i w Czarnorzekach w okolicach Krosna. Ewentualnie pozostaje jeszcze Jura Krakowsko-Częstochowska.
– Wspomniałeś, że „trenujemy w Stalowej Woli”. To znaczy, że w naszym mieście jest więcej osób, które podzielają twoją pasję?
– U nas nie jest to popularne zajęcie, ale znajdzie się kilka osób, które się wspinają. I ja właśnie, tak jak już mówiłem, przy klasztorze z nimi trenuję. Ta nasza grupa liczy od 6 do 10 osób. Można nas znaleźć na Facebooku, wpisując „Skałka wspinaczkowa Aniołów Stróżów”. Tam jest podany numer telefonu, można się umówić i się z nami trochę powspinać. Prowadzimy też w środy i w piątki od godziny 17 otwarte zajęcia dla dzieci. Maluchy chętnie przychodzą z rodzicami. Ale brakuje nam trochę młodzieży. Cieszylibyśmy się, gdyby naszą grupę zasiliła młoda krew. Z niecierpliwością czekamy też na otwarcie obiektu przy MOSIR-ze w Tarnobrzegu. Tam ma być ścianka o wysokości 16 metrów. Mamy nadzieję, że już wkrótce tam pojedziemy.
– A wracając do twojego zdobywania szczytów. Co czujesz na samej górze?
– Wielką radość. Nie wszystkie moje wyprawy kończą się zdobywaniem szczytów. Często czerpię radość z samego wspinania się. Jednak jak już stoję na szycie, to czuję właśnie euforię nie do opisania. Czuję się wręcz lepszym człowiekiem. I te widoki zapierające dech…
– I co, pewnie nigdy nie masz dość?
– Nie. Cały czas czuję niedosyt. Gdy wracam z wyprawy jestem potwornie zmęczony, ale jednocześnie naładowany pozytywną energią. Gdy to zmęczenie mija, to już tak po 2-3 dniach zaczynam myśleć, gdzie teraz chcę pojechać.
– No to zdradź gdzie teraz chcesz pojechać?
– Będą to znów Alpy i tym razem Mont Blanc. Trochę nam się sytuacja komplikuje, ale mam nadzieję, że już wkrótce szczyt będzie nasz.
A korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim wspinaczkowym partnerom: Elwirze Szmyd i Andrzejowi Bąkowi. Mam nadzieję, że przed nami jeszcze wiele wspólnych wypraw.