Rozmowa z MARKIEM PIETRZYKOWSKIM, w latach 1978-2002 pracownikiem Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Maszyn Ziemnych i Transportowych, Huty Stalowa Wola i jej spółki handlowej Dressta, a także dyrektorem miejscowego salonu Toyoty.
– Już niebawem wyjdzie pana wspomnieniowa książka „Samo życie i już!”. Kawał lektury, bo to 700 stron, z czego ponad połowa obejmuje czas, gdy mieszkał pan w Stalowej Woli i jeździł równocześnie po całym świecie w sprawach zawodowych. Pełno w niej barwnych, niesamowitych wręcz niekiedy zdarzeń, wspomnień z dzieciństwa, detali, opisów, dialogów. I pisze pan, że to wszystko „całkowicie z głowy”, bo nie korzystał z żadnych notatek i zapisków. Aż wierzyć się nie chce. Naprawdę, tylko z głowy?
– Naprawdę, nie prowadziłem żadnych notatek, nie mówiąc już o dzienniku. Mój szkolny zeszyty do języka polskiego, tak się jakoś dziwnie składało, nigdy nie miał więcej niż 16 stron. Mam po rodzicach dobrą, fotograficzną i sytuacyjną pamięć. Co ma, niestety, i złą stronę, bo niektóre rzeczy chciałbym zapomnieć, wymazać „z głowy”, ale ten mój „nośnik” tego nie rozróżnia i odtwarza wszystko. Przyznaję, że niektóre, np. wakacyjne wspomnienia i daty z dzieciństwa, konsultowałem ze starszym bratem Andrzejem, a te późniejsze, z czasów studenckich i małżeńskich, to oczywiście z żoną Grażyną.
A dzisiaj (10 marca – red.) byłem w Bibliotece Śląskiej, by znaleźć artykuł z „Polityki”, z takiego różowego dodatku „Export”, który zainspirował mnie i żonę do przyjazdu do Stalowej Woli i podjęcia tu pracy. W tym artykule o Hucie Stalowa Wola była mapa krajów i kontynentów, dokąd HSW eksportowała swoje wyroby. To podbiło na tyle moją wyobraźnię, że zobaczyłem naszą przyszłość w… różowych kolorach, w Stalowej Woli właśnie. I teraz znalazłem ten artykuł, który ukazał się 11 listopada 1978 r.
– Do tych „Pietrzykowskich” początków w Stalowej Woli jeszcze wrócimy. Pana wspomnienia mają generalnie porządek chronologiczny, choć są też liczne dygresje i retrospekcje. Bardzo barwnie opisuje pan swoje dzieciństwo i młodość w Krakowie. Ale jest też i tak, że wspominając swoje szczenięce lata, czasami je koloryzujemy. Nie miał pan takiej pokusy?
– Starałem się wiernie oddać to, co zapamiętałem, bez upiększających retuszów, choć faktycznie nie zawsze były to dla mnie wesołe czasy, pomijając całą tę PRL-owską szarzyznę, w jakiej dorastałem. W dzieciństwie zapadłem na gruźlicę, którą zaraziłem się od kolegi z przedszkola, byłem wtedy wprost… przezroczysty. W prewentorium przeciwgruźliczym koło Skoczowa przyplątały się inne choroby, po powrocie do domu ledwo chodziłem, byłem niejadkiem, drobniejszym i słabszym od rówieśników, okularnikiem. A więc także i obiektem zaczepek oraz agresji „dobrze zbudowanych kolegów”, bo z drugiej strony nie siedziałem cicho w kącie klasy i miałem swoje zdanie.
Byłem takim żywym dzieckiem, nadaktywnym wręcz, zaliczającym kolejne kontuzje, złamania, różne życiowe przypadki i wpadki. Żona mówi, że jakbym teraz był taki jak w młodości, to groziłby mi kurator sądowy. Może…
Ale miałem też o 6 lat starszego brata, który pomagał mi w różnych podbramkowych sytuacjach, choć w krakowskim mieszkaniu przy Floriańskiej robiliśmy sobie nawzajem różne figle i kawały. Powiem tak: zdrowia w młodości byłem miernego, ale nie przeszkodziło mi to żyć aktywnie i mieć marzenia.
– Nawet bardzo aktywnie: góry, wspinaczka i akcje ratownicze z GOPR, szybowce, nurkowanie, pływanie na desce, baloniarstwo, żeglarstwo morskie, a teraz – jak słyszę – morsowanie. I te wszystkie barwne historie z „samego życia”, którymi można by obdzielić kilka życiorysów. Nie ma pan wrażenia, że był i jest szczęściarzem?
– Żyłem jak mogłem… Często ponad możliwości stanu fizycznego, jaki mi dała natura, napędzany marzeniami i głodem poznawania świata. Ta ciekawość i to coś, co mnie napędza, a czego nie potrafię dokładnie określić, powodowało, że chęć odkrywania i poznawania były ze mną, odkąd pamiętam. Może ta cecha wynikała z przepowiedni Cyganki, która wywróżyła mojej mamie: – Pani syna będzie znał cały świat.
A czy było w tym i trochę szczęścia? Na pewno tak. Na pewno tym wielkim szczęściem była i jest dla mnie Grażyna, moja żona. Ten kapitan portu, do którego wracam, który zawsze na mnie czeka i z anielską cierpliwością znosi te moje pasje. Gdyby nie Grażyna, nie mógłby sobie pozwolić na takie życie i zwiedzanie świata. A gdy już wracałem do portu, to zawsze był zadbany, a dzieci zaopiekowane.
– Książka jest potężna, liczy 700 stron. Ile czasu zajęło panu jej napisanie?
– Pisałem od listopada 2018 r. do stycznia 2022 r., z przerwami oczywiście, w tym czasie wybuchła też pandemia. Ale nie wyczerpałem w niej wszystkich swoich życiowych historii i przygód. Nie mówię więc, że to moja pierwsza i ostatnia książka. Nie ukrywam też, że spodobało mi się pisanie, dostrzegłem radość z tworzenia i bawienia się słowem.
O tym, że piszę wspomnienia, powiedziałem znajomym z pewną trwogą. Chciałem bowiem założyć sobie taki kaganiec, że gdyby mi ta chęć pisania przeszła, to miałem nad sobą ten bat, że powiedziałem im przecież, że to wszystko spiszę. A jak się daje słowo, to trzeba je dotrzymać.
– Co jednak było tym głównym impulsem, że porwał się pan na spisanie tak obszernych wspomnień?
– Wiele lat słyszałem: fajnie opowiadasz, ciekawe rzeczy przeżyłeś, warto byłoby to spisać. Miałem 9 lat, gdy z pokładu szybowce, nad Górą Żar, pierwszy raz zobaczyłem Ziemię z wysoka. To było tak wspaniałe i piękne wrażenie, i tak niespodziewane… Tak sobie myślę, że odcisnęło się na całym moim późniejszym życiu.
Opublikowana kilka lat temu relacja z tej szybowcowej przygody zebrała dobre recenzje. A w dorosłym życiu, po tym podniebnym przetarciu były podróże samolotem, awionetki, balony. Gromadziły się te liczne wydarzenia i sytuacje, anegdoty i żarty, ludzie, których spotkałem i którzy mnie odpychali lub przyciągali. Przez wiele lat dojrzewała we mnie chęć czy wręcz konieczność opisania tego, co przeżyłem. W sposób żywy i ciekawy, ale jednocześnie rzetelny i prawdziwy, bez koloryzowania. Takie dosłowne samo życie. I już.
– Mamy więc Górę Żar i szybowce. A inne kamienie milowe tych wspomnień?
– Na pewno było nim zagranie głównej roli w telewizyjnym przedstawieniu dla szkół. Sztuka szła na żywo, 31 stycznia 1968 r. ze studia przy ul. Szlak w Krakowie i nosiła tytuł… „Cymbał”. Takim ważnym doświadczeniem było też majsterkowanie i różne naprawy z ojcem. To on pokazał mnie i bratu, gdzie normalnym facetom powinny wyrastać ręce. Nauczył mnie cierpliwości i dokładności, które ciągle w sobie mam. Dzięki temu, w różnych sytuacjach i różnych miejscach na świecie wiedziałem, jak sobie radzić. Oprócz znajomości dwóch języków obcych, to była i jest moja tajna broń.
Wielką postacią mojego dzieciństwa i młodości, takim dobroczyńcą czy może dobrym duchem, był kolega mamy, pan Zbigniew Leśniak, który przy krakowskim zarządzie aptek prowadził koło PTTK. I to on zaraził mnie górami. Chodziłem z nim od 6. do 18. roku życia po Tatrach, zwędrowaliśmy też góry w Bułgarii. To był niesamowicie serdeczny i życzliwy człowiek.
– Wspominając jedno ze zdjęć z wyprawy w Tatry, pisze pan, że stoi pan na tej fotografii na rękach. Nie ma jej w książce, więc wierzę na słowo. I tak czytając te pańskie wspomnienia, pomyślałem sobie, że może i przez życie szedł pan trochę w szalony sposób, na rękach właśnie?
– Wie pan, że coś w tym może być. Na pewno szedłem też pod prąd. Całe zawodowe życie udało mi się przejść bez żadnych partyjnych układów. Wymyśliłem sobie te tajne bronie, o których mówiłem i używałem je. Nie bałem się też wkładać ręce w różne maszyny i… nogę w drzwi. Parę razy oberwałem od życia, ale generalnie nie narzekam.
– No to wróćmy teraz do „Pietrzykowskich” inspiracji do zamieszkania w Stalowej Woli. Czy to był tylko ten artykuł w „Polityce”?
– Pierwszy impuls był jeszcze inny, niż ten wspomniany różowy dodatek do „Polityki”. Otóż marzyłem od lat, aby znaleźć pracę, która dawałaby możliwość zwiedzenia i poznania świata. Myślałem wcześniej, że jako absolwent Politechniki Krakowskiej ze specjalnością Aparatura Chemiczna, będę mógł pływać na statkach jako oficer odpowiedzialny za pracę chłodni. Myślałem, ale tego nie czułem. Do aparatury chemicznej, kolumn, kłębowiska rur nie potrafiłem wzbudzić w sobie miłości.
Dlatego przeniosłem się na specjalność Maszyny Robocze Ciężkie, i kiedyś, w ramach ćwiczeń, byliśmy na wycieczce, na budowie autostrady A-4. I tam zobaczyłem nowiutką spycharkę TD-15C produkcji Huty Stalowa Wola. Maszyna lśniąca nowością i wabiąca wzrok pięknym, żółtym kolorem, zrobiła na mnie oszałamiające wrażenie. Może tam, w Stalowej Woli, szukać pracy? Bardzo ważne było też to, że w umowie, Huta w ciągu roku obiecała nam docelowe mieszkanie. Wtedy nie wiedzieliśmy z Grażyną, że to nie będzie takie chwilowe zauroczenie, a zakładaliśmy 5-letni pobyt w Stalowej Woli, ale decyzja na prawie całe nasze zawodowe życie.
– Ale ta wasza, jak pan pisze w książce, „Ameryka nad Sanem”, nie przyjęła chyba Pietrzykowskich zbyt gościnnie?
– Mieliśmy być zakwaterowani w „Metalowcu”, ale nas rozdzielono do hoteli robotniczych. Potem mieliśmy fatalną kwaterę na ulicy Krzywej, przemilczę nazwisko właścicieli. No, ale w końcu dostaliśmy to wymarzone własne M, w wielkim wieżowcu przy ulicy Wojska Polskiego 3. A naszym sąsiadem z góry był ówczesny prezydent Stalowej Woli, Wiesław Pielaszkiewicz.
– Skoro wspomniał pan to swoje zawodowe życie w Stalowej Woli: Wydział Prób i Badań OBRMZiT, Dział Exportu HSW, Serwis Wojskowy HSW, Zakład Mechaniczny HSW, salon Toyoty, potem spółka Dressta i jej pełnomocnik ds. wymiany barterowej ze Wschodem, a na koniec Dział Targów i Wystaw. I rozliczne wyjazdy po świecie: Anglia, USA, Argentyna, Irak, Iran, Egipt, Turcja, Rosja, Kazachstan, Indie, Chiny, Tajwan, o krajach europejskich nie wspominając. Coś ominąłem?
– Rzeczywiście, uzbierało się tych krajów. Ale największą zawodową przygodę mojego życia przeżyłem – i sądzę, że nie tylko ja – w Stalowej Woli, pracując w 1996 r. jako Pełnomocnik Dyrektora Technicznego Zakładu Mechanicznego ds. Konstrukcji i Technologii AR 2000 przy projekcie MARTEC AR 2000, czyli Pociągu Recyklingu Asfaltu.
– Ale projekt ten zarzucono. Dlaczego?
– No cóż, organizacyjnie ten projekt miał mizerne szanse powodzenia, bo podlegaliśmy różnym decydentom, i ostatecznie powstały tylko dwa pociągi. Co ciekawe, z wieloma konstruktorami, z którymi współpracowałem przy tym projekcie, pierwszy raz spotkałem się w… Iraku, gdzie w 1990 r. byłem szefem Serwisu Wojskowego Huty Stalowa Wola. Gdyby nie nasza przyjaźń i atmosfera, którą umieliśmy stworzyć przy MARTECU, nasz zespół rozsypałby się jak domek z kart.
– Pańskie wspomnienia z Iraku oraz te z akcji nad Soliną w 1979 r., gdy z zalewu wydobyto zatopioną spycharkę ze Stalowej Woli, w której zginęło dwóch operatorów, wydrukowaliśmy w styczniu i lutym 2021 r. w „Sztafecie”. Nie ma pan wrażenia, że za Pietrzykowskim wszędzie ciągnie się jakaś przygoda?
– A niech się ciągnie jak najdłużej. I mam też nadzieję, że przesłany waszej redakcji artykuł o MARTECU też doczeka się publikacji. To był naprawdę ambitny projekt, a tym tekstem chciałem przypomnieć ludzi, którzy go realizowali, bo na to zasługują.
– W 2002 r. opuszczacie państwo Stalową Wolę. Dlaczego?
– Studiująca w Krakowie córka zapowiedziała, że już tu nie wróci, młodsza rozpoczęła z kolei studia na krakowskiej AGH. Huta była w coraz gorszej kondycji, a w Katowicach akurat dostaliśmy w spadku mieszkanie po dziadku ze strony ojca. Więc choć bardzo chciałem wrócić do Krakowa, to wyjechaliśmy ze Stalowej Woli na Górny Śląsk.
Nad Sanem zostawiliśmy nasz pierwszy wspólny dom, tu urodziły się dwie nasze córki: Agnieszka i Paulinka. Tu zawodowo się opierzyłem i wyruszyłem w świat. A do Katowic zabraliśmy wspomnienia tych młodych lat i licznych przeżyć, zapach sosnowych lasów i grzybów, jakkolwiek patetycznie to brzmi. Nie zapomnę też nocnych lotów samolotem z Emilem Kukułą i balonowych zlotów z Witkiem Walawskim.
– No dobrze, opisał pan to „Samo życie i już!”. I cóż teraz?
– No cóż, za rok stuknie mi 70 lat, życie toczy się dalej, niczego nie zamykam. Pasje, które mogę, uprawiam dalej. Właśnie wróciliśmy z żoną z Przesieki koło Wałbrzycha, gdzie z grupą Jurajskich Morsów morsowałem pod wodospadem. Gorąco polecam!
Rozmawiał Stanisław Chudy