Sensacja godna scenariusza filmowego! Historia jak z powieści kryminalnej! Tak o tym niezwykłym napadzie rozpisywała się przedwojenna prasa. Jedna z najgłośniejszych akcji przestępczych II Rzeczpospolitej miała swój początek w Rozwadowie.
Historia ta rozpoczęła się w piątkowy poranek, 15 marca 1929 roku na dworcu kolejowym w Rozwadowie. Na peronie do odjazdu szykował się pociąg nr 712. Skład miał jechać do Dębicy. Mimo połowy marca było bardzo zimno. Wciąż jeszcze trzymała najsurowsza zima dwudziestolecia międzywojennego. W mroźnym powietrzu unosiły się kłęby pary buchające z lokomotywy. Wyłonił się z nich człowiek ubrany w kolejarski mundur. Na ramieniu dźwigał skórzaną torbę z narzędziami. Był to niepozorny mężczyzna.
„Licha waga, średni wzrost, ascetyczna twarz – po prostu nie do wiary, aby pod tą nic nie mówiącą powierzchownością kryć się miał przestępca tak wielkiej klasy” – pisał ówczesny reporter Śląskiego Kuriera Porannego. Na peronie rozwadowskiego dworca pojawił się Czesław Starosolski, jeden z najprzebieglejszych i najbardziej tajemniczych przestępców II Rzeczpospolitej, człowiek „o nieprzeciętnych zdolnościach, inteligencji i refleksie.”
Starosolski miał wtedy 24 lata i stał u progu przestępczej kariery. Wsiadł do jednego z wagonów. Chwilę po nim do składu wskoczył ubrany po cywilnemu Edward Bedełek, 27-letni pracownik kolei, zatrudniony jako urzędnik ruchu na stacji Zbydniów. Obaj choć byli od jakiegoś czasu przyjaciółmi, udawali, że się nie znają.
Ambulans 39
Obaj, utrzymując od siebie dystans, przeciskali się przez zatłoczone korytarze wagonów w stronę ostatniego wagonu składu. Tam znajdował się cel ich opracowywanego długo planu: ambulans pocztowy nr 39. Specjalny wagon przeznaczony do przewozu przesyłek pocztowych tego dnia był chroniony przez tylko jednego człowieka. Starosolski zapukał do wagonu pocztowego i przedstawił się „konwojującemu ambulans urzędnikowi pocztowemu, Janowi Bukale, jako kontroler automatów kolejowych i stwierdziwszy, że automat w ambulansie jest zepsuty, zapowiedział, że podczas jazdy pociągu do Dębicy przeprowadzi naprawę automatu”.
I rzeczywiście Starosolski wyjął z torby narzędzia, rozkręcił mechanizm urządzenia i zaczął symulować naprawę. Rzekomy technik wyczekał odpowiedniego momentu i gdy Bukała zajęty był wypełnianiem dokumentów, wpuścił do wagonu czekającego pod drzwiami Edwarda Bedełka. W dłoniach napastników natychmiast pojawiły się rewolwery. Od przerażonego Bukały zażądali wskazania gdzie są pieniądze.
Gdy uzyskali tę informację, zmusili konwojenta pocztowego do wyskoczenia z pędzącego pociągu. Po czym obaj przystąpili do działania: rozcinali worki z pieniędzmi i przepakowywali łup do torby. Konwojent Bukała, choć z ciężkimi obrażeniami i trwałym kalectwem, upadek z pociągu przeżył. Gdy pociąg dotarł do Dębicy po rabusiach i pocztowej gotówce nie było śladu.
Nadkomisarz Strzelecki
Napad był naprawdę zuchwały, a zrabowana kwota zawrotna. Ustalono, że z wagonu zniknęło 105.535 złotych gotówką. Jak ogromna to suma, możemy sobie uświadomić, biorąc pod uwagę fakt, że w tamtych czasach robotnik zarabiał przeciętnie 100, a urzędnik 200 zł miesięcznie.
W obliczu tak poważnej sprawy do Rozwadowa ściągnięto najlepszego śledczego Polskiej Policji. Nadkomisarz Konstanty Strzelecki karierę zaczynał w Straży Kolejowej i uchodził za jednego z najwybitniejszych specjalistów w branży. Policjant energicznie zabrał się do pracy. Miał świadka w postaci konwojenta pocztowego i na podstawie jego zeznań szybko ustalił tożsamość napastników. Doszedł do wniosku, że za rabunkiem stoi Edward Bedełek, urzędnik ruchu kolejowego ze stacji Zbydniów, który jakiś czas temu samowolnie porzucił służbę. Nadkomisarz szybko też ustalił, że były pracownik kolei od pewnego czasu dopuszcza się „całego szeregu oszustw i malwersacji” w towarzystwie tajemniczego wspólnika. Policjant w trakcie śledztwa odkrył tożsamość kamrata Bedełka. Okazał się nim pochodzący z Gródka Jagiellońskiego Czesław Marian Konstanty Starosolski, syn byłego wicewojewody województwa krakowskiego. A o tym przestępcy nadkomisarz Strzelecki słyszał już niejedno.
Starosolski mimo młodego wieku był świetnie znany policji. „Karierę” rozpoczął jeszcze w szkolnej ławie, organizując w krakowskiej szkole Hoene-Wrońskiego związek przestępczy „Czarna Ręka”. Został za to relegowany z zakazem przyjęcia do wszystkich szkół państwowych i prywatnych w Polsce. Jak podaje „Robotnik” z 12 stycznia 1938 roku: „na skutek prośby rodziców oskarżanego, zajmujących wyższą pozycję społeczną, Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zezwoliło mu wyjątkowo, na złożenie egzaminu maturalnego, jako eksterniście w I Państwowej Szkole Realnej we Lwowie.” Zdana matura nie zmieniła przestępczej natury Czesława. Już jako młodzieniec okazał się niezwykle błyskotliwym przestępcą. „W kartotekach śledczych urzędów policyjnych w Polsce jest on wielokrotnie notowany, jako podejrzany o liczne oszustwa, kradzieże i napady rabunkowe. W swoich oszustwach, z których nieliczne tylko zdołano mu udowodnić, był niezwykle pomysłowy”.
List gończy
Nadkomisarz Strzelecki zrozumiał z jak sprytnym przestępcą musi się zmierzyć. Jak pisze „Rzeczpospolita” z 4 kwietnia 1929 roku: „Łatwiej jednak było dojść, kto dokonał napadu, niż schwytać samych sprawców rabunku, którzy przepadli jak kamień w wodę, zręcznie za sobą zatarłszy wszelkie ślady”.
Krakowski policjant jednak się nie poddawał. Ustalił, że rabusie wyskoczyli z pociągu, gdy ten zwolnił przed stacją Kochanówka. Brnąc całą noc przez zaśnieżone pola pieszo przedostali się do Mielca. Tu jednak ślad się urywał. Nadkomisarzowi nie pozostało nic, jak tylko rozesłanie listów gończych i czekanie na jakiś sygnał. I rzeczywiście. Ten nadszedł z Poznania w postaci… filmu nakręconego kinematografem.
Wyczyny fałszywych hrabiów
Poznańska policja już od jakiegoś czasu miała na oku dwóch młodzieńców, którzy bawili od pewnego czasu w stolicy Wielkopolski. Trudno było zresztą ich nie zauważyć. Po przybyciu do Poznania zameldowali się w Hotelu Francuskim jako Stanisław hrabia Potocki i Zdzisław hrabia Starzewski.
– Każdy miał samochód, jeden marki „Tatra”, a drugi „Fiat”, zakupiony w Poznaniu za gotówkę. Przyjęli też szoferów, którzy pełnili przy nich służbę lokajów, ażeby nadać sobie większego splendoru. Nawiasem dodać wypada, że ubrali oni tych dwóch szoferów w nowe mundury, a bielizna i garderoba, własność „hrabiów”, w zbytkownej jakości i ilości, mieściła się mniej więcej w 10 kufrach, nowo zakupionych, oczywiście, że w najlepszym gatunku.
Prasa ze szczegółami opisywała wyczyny obu młodzieńców: „Panienki w kabaretach i dancingach poznańskich miały kilka szczęśliwych dni: „hrabiowie” hulali w ich towarzystwie całemi nocami, nie szczędząc setek na sute kolacje, obficie zakrapiane szampanem, a nadto byli niezwykle hojni w obdarowywaniu swych przyjaciółek kosztownemi prezentami. W apartamentach „hrabiów” znajdowało stale przytułek po kilka tancerek naraz. Zaangażowanym szoferom kazali tytułować te tancerki hrabiankami”.
Ukryta kamera
Obawiając się narazić „arystokratom”, a z drugiej strony chcąc sprawdzić słuszność swych podejrzeń, policja poznańska wpadła na ciekawy pomysł. „Gdy „hrabiowie” znajdowali się w loży kabaretu, mieszczącego się w tymże hotelu, jeden z mechaników kinematograficznych, specjalnie zaangażowany, dokonał zdjęć aparatem filmowym i w ten sposób zrobione odbitki „hrabiów” przesłano do policji w Krakowie”.
Nadkomisarz Strzelecki zareagował natychmiast. Wysłał do Poznania depeszę z nakazem aresztowania obu „arystokratów”. Poznańscy mundurowi od razu podjęli akcję. Aresztowali obu przebierańców. W hotelu „podczas osobistej rewizji znaleziono przy nich 46.339 zł., 15 gr., 865 dolarów, 230 fr. franc., 200 peset argentyńskich, 210 mk. niemieckich i 8 czeków niezrealizowanych na sumę 203 dol. Nadto władze policyjne zabrały „hrabiom” dwa nowe auta „Fiata” i „Tatrę” oraz kolekcję nowej kosztownej konfekcji, biżuterii itp. na ogólną sumę 10.000 zł. Pieniądze, samochody i inne kosztowności przesłano do dyspozycji dyrekcji pocztowej w Krakowie.”
Pojmanych rabusiów przetransportowano do więzienia w Tarnowie.
Przed sądem
Proces Bedełka i Starosolskiego ruszył we wrześniu przed tarnowskim sądem. Poza obrabowaniem ambulansu, Starosolski odpowiadał za cały szereg kradzieży hotelowych, oszustw polegających na nabywaniu sprzętu radiowego za weksle z podrobionymi podpisami, pobieraniu zaliczek na przeprowadzenie instalacji radiowych, których nie dokonywał. Starosolski odpowiadał też za wyłudzenie od Janiny Kraczówny, służącej w pensjonacie w Krynicy, 2000 zł pod przyrzeczeniem małżeństwa.
O niezwykłych zdolnościach kryminalnych Starosolskiego świadczyć może fakt, że sąd postawił mu rekordową liczbę 43 zarzutów. W tej sytuacji „obrona oskarżonego usiłowała za wszelką cenę przedstawić Starosolskiego jako osobnika anormalnego pod względem umysłowym. Kiedy tarnowscy lekarze biegli orzekli, że jest on zupełnie zdrów i za czyny swe odpowiedzialny, obrona zażądała poddania Starosolskiego badaniu przez psychiatrów krakowskiego fakultetu medycznego, podnosząc zarzut, że biegli tarnowscy nie są psychiatrami”.
Orzeczeniem krakowskich psychiatrów Starosolski uznany został za „osobnika niepełnowartościowego pod względem etycznym, jednak za czyny swe w całej pełni odpowiedzialnego”. Ostatnia rozprawa trwała dwa dni i przeciągnęła się do godziny 5 rano. Sędziowie przysięgli uznali Starosolskiego i Bedełka winnymi ograbienia ambulansu pocztowego, a nadto uznali Starosolskiego winnym szeregu innych zarzuconych mu przestępstw. Sędzia Kawęcki skazał Starosolskiego na 6 lat ciężkiego więzienia, zaś Bedelkę na 2 lata więzienia.
To nie koniec przestępczej działalności Starosolskiego. Udało mu się zbiec z więzienia, dokonał jeszcze wielu oszustw, fałszerstw i wyłudzeń. Jego późniejsza działalność stała się legendarną w przestępczym światku II Rzeczpospolitej. W latach 40. bezskutecznie poszukiwało go Gestapo. Ale to już temat na koleiną opowieść.
Autor Bartłomiej Pucko