– Pamiętam Ciebie z początku lat. 90 ubiegłego wieku, gdy zaczynałem pracę w „Sztafecie”, a ty podsyłałeś do redakcji swoje fraszki i aforyzmy. Potem Marian Karaś gdzieś odpłynął i oto wypłynął teraz jako 70-letni satyryk w… Domu Pomocy Społecznej w Tarnobrzegu. Co się z Tobą działo przez ten czas?
– Jak upadła komuna i powstała „Gazeta Wyborcza”, to w 1990 r. zacząłem pracę w jej kieleckim dodatku, w „Gazecie Lokalnej”. Sporo wtedy pisałem, czasy dla dziennikarstwa były bardzo ciekawe.
– No tak, pamiętam z tego czasu Twój tekst pt. „Ćwiartowanie smoka”, o pomysłach rozparcelowania Zakładów Mięsnych w Nisku. Tytuł, nie powiem…
– No to masz pamięć. A swoją drogą, tak poćwiartowali tego smoka, że biedak zdechł. W „Gazecie” obiecano mi pół etatu, ale przez rok pracowałem tylko za wierszówkę, więc oszukany odszedłem do „Nowin”. To wtedy też, gdy Dyziu Garbacz objął „Sztafetę”, zacząłem z nią współpracować. W „Nowinach” spędziłem dwa lata, a ponieważ zdrowie zaczęło szwankować, to w 1993 r. przeszedłem na rentę, a gdy skończyłem 65 lat, zostałem emerytem pełną gębą i z niezbyt pełną kieszenią. Dopiero ostatnio finansowo mi się poprawiło. Mam tylko nadzieję, że to już nie jest ta ostatnia poprawa przed ostatnim namaszczeniem (śmiech).
– Czyli jak najbardziej poważnie mogę Cię tytułować emerytowanym satyrem Domu Pomocy Społecznej w Tarnobrzegu?
– Jak najpoważniej. Skoro jest w Polsce jeden wielki, choć niewielki zarazem polityk, nazywający się emerytowanym zbawcą narodu, to ja jestem emerytowanym satyrem DPS-u. Po wielorakich przejściach i doznaniach.
– Skąd się jednak tu wziąłeś? To chyba nie jest jakiś żart?
– No skąd. 24 czerwcu 2019 roku, po hucznych obchodach imienin Jana dopadł mnie lewostronny towarzysz wylew. Byłem jak warzywo, ale powoli wracam do formy, jeśli chodzi o kończyny, bo mowa i mózg działają całkiem nieźle. Najpierw był wózek, teraz balkonik. Planuję stopniową redukcję pojazdów wspierających i myślę o kuli, a potem, mam nadzieję, że będą chodził sam, co nie znaczy, że w pojedynkę. Albowiem nie straciłem pociągu i zainteresowania do płci przeciwnej.
– Twój pierwszy zawód, oczywiście nie ten miłosny, to… archeolog. Możesz to wyjaśnić?
– Kiedy w 1968 r. skończyłem LO w Stalowej Woli, zamarzyły mi się wielkie podróże. No wiesz, z Kotowej Woli wyrwać się w świat… A sądziłem, że zawód archeologa to ułatwi. To był czas kolejnych polskich odkryć prof. Kazimierza Michałowskiego w Egipcie. Dostałem się więc na archeologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, choć konkurencja była ostra (15 osób na miejsce). Skończyłem te studia, ale wielkich podróży nie posmakowałem.
– To gdzie na studiach dotarłeś najdalej?
– Do Jugosławii, z kumplem ze studiów, na jednym (!) motorze, poczciwej SHL-ce, w latach 70. A pierwsza pracę po tej archeologii złapałem w Muzeum Okręgowym w Sandomierzu jako asystent muzealny. Zarobki były tu jednak strasznie marne. Pracowałem wtedy za 23 dolary miesięcznie, bo dostawałem 2 tysiące trzysta złotych, a dolar chodził po stówce. Po roku przeniosłem się więc do gazety, do „Siarki”, gdzie na wejście dostałem 1000 złotych więcej. No i potem zrobiłem, też na UJ-ocie, podyplomowe studia dziennikarskie.
– Ile lat miałeś rozbrat z satyrą?
– „Igraszki satyra”, czyli zbiór fraszek i aforyzmów, wydało mi w 1995 r. Staszowskie Towarzystwo Kulturalne. Tu się jeszcze pochwalę, że fraszki drukowałem też „Szpilkach” i „Karuzeli”, a w „Przekroju” – aforyzmy. Potem jeszcze trochę pisałem do szuflady, choć – jak to ująłem w jednym z aforyzmów – taką twórczość nie tak łatwo… zaszufladkować. W końcu zarzuciłem pisanie. Myślę, że miałem kilkanaście, może nawet 20 lat przerwy w robieniu ludziom koło pióra.
– Kiedy poczułeś w sobie zew satyryka?
– To było zaraz po stanie wojennym, gdy z konieczności przestałem być dziennikarzem. Czasy był parszywe, więc trzeba to było jakoś odreagować.
– Z tego, co wiem, Marian Karaś przepłynął wcześniej przez kilka redakcji.
– Jak już wspomniałem, zaczynałem w 1977 r. w tarnobrzeskiej „Siarce”, skąd w styczniu 1980 r. przeszedłem do Stalowej Woli, do „Socjalistycznego Tempa”. Pewnie po to, żeby siarką i żelazem wypalać socjalizm (śmiech). A w lutym 1981 r. odszedłem do „Tygodnika Nadwiślańskiego”. Tamten rok w „Socjalistycznym Tempie” wspominam najlepiej z wszystkich redakcji, w jakich pracowałem. Wtedy też dobrze poznałem się z Dyziem Garbaczem.
W „Tygodniku” spędziłem 9 miesięcy, a w listopadzie 1981 r. przeszedłem do Zarządu Regionu „Solidarności” Ziemia Sandomierska w Stalowej Woli, do pracy w związkowym biuletynie. Ale nie popracowałem w nim długo, no bo wiadomo, 13 grudnia, stan wojenny, zawieszone gazety. Ale potem miałem nawet propozycję pracy w zawodzie.
– Któż był tak wspaniałomyślny dla wywrotowca Karasia?
– „Wspaniałomyślna” Służba Bezpieczeństwa proponowała mi współpracę, jako warunek mojego powrotu do „Tygodnika Nadwiślańskiego”. Jasne, że odmówiłem, więc wylądowałem jako pomocnik piekarza w piekarni PSS „Społem” w Tarnobrzegu. Esbecja mi nie odpuszczał i ciągle za mną chodziła. Po kilku miesiącach zaczepiłem się w tarnobrzeskim PKS-ie, ale nie zdałem egzaminu na rewizora.
W połowie lat 80. współpracowałem z „Siarką”, gdzie drukowałem fraszki pod pseudonimem Marcin Kotwica, ale kiedy redakcja puściła ze mną wywiad, pod tytułem „Kogo zachwyca Marcin Kotwica”, to opatrzyła go moim zdjęciem i zostałem „zdemaskowany”. Potem udało mi się powrócić do pracy w muzealnictwie, w Sandomierzu zostałem nawet kierownikiem nowo utworzonego oddziału Zamek. Przyjmowałem go od wykonawcy, na protokołach przejęcia tej budowli są moje podpisy. Pracowałem tam raptem trzy miesiące.
– Niech zgadnę. Znowu SB?
– Trafiłeś. Jako kierownik administracyjny pracował tam były esbek. Emeryt, ale bardzo radioaktywny. Dyrektora całego muzeum postawił w kąt, mnie też usiłował, namawiał do zmiany frontu. Ponieważ dalej odmawiałem współpracy, to zorganizowano prowokację i zatrzymano mnie pod absurdalnym zarzutem, że włamałem się do mieszkania kuzynki w Tarnobrzegu i ją okradłem. A ja byłem u niej przed tym włamaniem i to wszystko. Przesiedziałem 48 godzin na dołku, skonfiskowali mi całą podziemną bibułę, a jak mnie wypuszczali, to powiedziałem im, że na przyszłość powinni się postarać o jakiś lepszy pretekst.
Zostałem więc zwolniony z muzeum i trafiłem do cegielni koło Dwikóz. Jej właściciel, Andrzej Piskorski, bardzo mi pomógł, dał kasę i lokum. I jakoś tam przetrwałem do upadku komuny. Potem próbowałem też sił jako… pilot wycieczek. Ależ to była jazda! Dwa tygodnie w autobusie. Najdalej na Sycylię.
– A pierwsza napisana fraszka?
– O, zupełnie niepolityczna z 1984 r. To ta, którą niedawno opublikowała „Sztafeta”. Nosi tytuł „Rozczarowanie”. Wyraźnie mija ochota/ Gdy zdjąć spódnicę ze Szkota.
– Jaki jest przepis na dobrą fraszkę?
– Trafić i zaskoczyć puentą. A to trudna sztuka i czasem umysł cierpi. Sam mistrz Jan Sztaudynger, we fraszce „Męczarnie fraszkopisarza” napisał przecież: Na krzyżu rozpięty/ Umykającej puenty.
– Sam pisuję fraszki i znam ten ból. Ale próbować trzeba. W swoim wydanym przed laty tomiku napisałem wprost: Sztaudyngera podziwiam jak cholera/ Ale muszę również rzec/ Że na szczycie chciałbym Lec. (Jan Izydor Sztaudynger i Stanisław Jerzy Lec – dwaj najwybitniejsi polscy fraszkopisarze – red.).
– No to fajnie się składa, bo ja w swoich „Igraszkach satyra”, w cyklu zatytułowanym „Duperele” napisałem tak: Nieśmiało zalecam się do Leca/ Chętka też wzbiera na Sztaudyngera. Przeczytałem właśnie ten Twój tomik i zauważyłem, że niektóre fraszki mamy podobne, choć puenty bywają różne.
– Masz swoją ulubioną fraszkę?
– Podczas spotkania w DPS-ie zagadnęła mnie o to pani Krysia. Odpowiedziałem jej, że to tak, jakby zapytała przystojnego mężczyznę, czy poprzestał na jednej kobiecie.
– No to może czas na fraszki o DPS-ie?
– Napisałem jedną, bardzo osobistą, nie powiem więc komu dedykowaną. „Miłość w DPS-ie”: Nie połączyły nas usta/ Ani inna rozpusta.
– Chyba żartujesz. Przed naszą rozmową też napisałem fraszkę „Miłość w DPS-ie”: Problem zgoła techniczny/ Czy mu się podniesie?
– No pięknie. By utrzymać się w tym klimacie, to powiem, że we wspomnianych „Duperelach” mam fraszkę „Starcze dylematy”, z iście hamletowską rozterką: Stanie czy nie stanie/ Oto jest pytanie. Mam też późniejszą fraszkę na ten temat, z politycznym podtekstem pt. „Na dziś”: Nie martwi mnie PO ani PiS – martwi mnie zwis. A już tak podsumowując tę męską niemoc, to napisałem fraszkę „Impotencja”: Wieczny odpoczynek od dziewczynek.
– No to sobie poużywałeś słowem. Zostawmy jednak fraszki i sferę damsko-męską, i weźmy się za aforyzmy. To trudniejsze sztuka?
– Aforyzmy nie są rymowane i przez to wydają się poważniejsze, dotykają spraw egzystencjalnych. Dobry aforyzm to taki, który zmusza do myślenia. A co jest trudniejsze? Nie wiem. Ja najpierw zacząłem pisać fraszki, potem aforyzmy. Dzisiaj na przykład (7 lutego – red.) wymyśliłem taki: Jest wielu ludzi podobnych do człowieka. W każdym razie, cały czas trzeba być przygotowanym na tworzenie. Kiedy pisałem, zawsze byłem w takiej gotowości i nawet gdy szedłem na piwo, to brałem notes i zapisywałem te swoje „myśli nieuczesane”. A swoją drogą, to ciekawe, że takie myśli może mieć też i łysy.
– Czas na puentę naszej rozmowy. Masz coś pod ręką, a właściwie na języku?
– Może taki limeryk, czyli fraszkę pogrubioną, „Chudy Literacie”, bo tak podpisałeś się pod dedykacją dla mnie w swoim tomiku. Limeryk ma tytuł „Satyrycy”: Zamiast chodzić do fabryki/ Piszą jakieś limeryki/ Guzik z tego ich pisania/ Wyrokuje ciocia Mania/ Nie odkryją przecież Ameryki.
To prawda, taki nasz los, satyryków. Wolę jednak być satyrykiem, bo choć ludzi łatwiej zmusić do płaczu niż do śmiechu, to satyrycy mają się nieźle, skoro ze śmiechu żyją.
– A skoro wspomniałeś o tej mojej dedykacji, to ją przytoczę: W morzu humoru różne są prowodyry/ Na przykład Karaś – rekin satyry.
– Bardzo dziękuję, ale aż takim drapieżnikiem nie jestem. A przypadkiem nie wiesz, jak się miewa dyrektor Szczupak?