– Przyszły święta Bożego Narodzenia, jakże smutne. Pierwsze na zesłaniu. Na obcej ziemi, w obcym domu. Opłatka nie mieliśmy. O wieczerzy wigilijnej nawet marzyć nie mogliśmy, bo i z czego miała Mamusia ją przyrządzić? O zmroku odmówiliśmy pacierze (…). Kawałek chleba, kubek mleka dla każdego, musiał wystarczyć za wieczerzę. Położyliśmy się spać w ubraniach, bo w izbie było zimno. Usłyszeliśmy śpiew kolędy „Bóg się rodzi”, a później „Wśród nocnej ciszy”. To polskie kobiety, zesłanki przebywające w tej wsi, chodziły w ten mroźny wieczór pod ziemianki, gdzie mieszkały polskie rodziny i śpiewały kolędy.
Postać wielce charakterystyczna, pięknie zasłużona dla Stalowej Woli i regionu. Znany był jako społecznik oraz niestrudzony strażnik, a także inicjator miejsc pamięci narodowej i solidarnościowej, krzewiciel patriotycznych wartości. Przez dwadzieścia lat także radny Stalowej Woli, a przez wiele lat również… biegacz, propagator zdrowego stylu życia i abstynencji. Był też Sybirakiem – jako prawie 9-letniego chłopca wywieziono go w 1940 r. z matką i dwójką braci do Kazachstanu. Na zesłaniu przyszło mu spędzić pięć wigilii, a jego opis pierwszej z nich otwiera to wspomnienie na łamach „Sztafety”.
Wspomnienia wydane już po śmierci
Zbigniew Paszkiewicz. Zanim, na krótko przed śmiercią, a odszedł 1 lipca 2020 r., w przeddzień 89. urodzin, spisał dramatyczne losy swej rodziny na zesłaniu, niezbyt chętnie wracał w oficjalnych rozmowach do wspomnień z nieludzkiej ziemi. Nie czynił tego również w rodzinnym gronie. Bo to wciąż było bardzo dojmujące, traumatyczne doświadczenie. – Gdyby nie matka, nie przeżyłbym – mówił krótko i widać było, jak szklą mu się oczy.
Teraz, dzięki wydanym wkrótce po jego śmierci wspomnieniom pt. „Utracony dom, utracone dzieciństwo” oraz dzięki życzliwości Anny Paszkiewicz, wdowy po śp. Zbigniewie, która spisała i współredagowała wspomnienia męża, możemy przybliżyć choć trochę codzienną grozę tych blisko 6 lat zesłania.
Już więcej tak radosnego lata nie przeżyłem
Na początek jednak trochę rodzinnej, przedwojennej historii. Salwiusz (tak faktycznie miał na pierwsze imię) Zbigniew Paszkiewicz urodził się 2 lipca 1931 r. w miejscowości Plussy w powiecie brasławskim w województwie wileńskim. Była to najbardziej na północ wysunięta gmina w II Rzeczpospolitej, leżąca tuż przy granicy z Łotwą. Jego ojciec, Aleksander, był tu od końca 1926 r. komendantem posterunku Policji Państwowej. Mama, Stefania, prowadziła dom. Salwiusz miał starszego brata Mirosława (1927) i młodszego Andrzeja (1934).
– Mój ojciec nadawał synom na drugie imię rzymskie imiona. A w moim przypadku nie wiadomo, czy pleban się pomylił czy jakiś urzędnik, i na pierwsze imię wpisano mi Salwiusz. W banku jestem więc Salwiusz, ale gdzie indziej podpisuję się jako Zbigniew – tak w wieku 83 lat tłumaczył to „zamieszanie” z jego pierwszym imieniem. Dodajmy więc, że starszy brat Mirosław miał na drugie imię Sulpicjusz, a młodszy Andrzej – Eligiusz. A wszystkie przytoczone dalej cytaty pochodzą ze wspomnień pana Zbigniewa.
Latem 1937 r. rodzina Paszkiewiczów przeprowadziła się do miasteczka Opsa, także w powiecie brasławskim na wileńszczyźnie, gdzie Aleksander objął kolejny posterunek policji. Tutaj wraz żoną spełnili swe wielkie marzenie – zbudowali dom otoczony ogrodem. Wprowadzili się do niego w maju 1939 r.
– Cieszył nas piękny, zadbany ogród. Cieszył własny nasz dom. Było to dla nas, dzieci, radosne lato. Pierwsze moje wakacje szkolne po ukończeniu pierwszej klasy szkoły powszechnej. Już więcej tak radosnego lata nie przeżyłem.
A więc wojna. Pożegnanie z ojcem i deportacja
Nadszedł jednak tragiczny 1 września, a potem 17 września 1939 r., dzień sowieckiej napaści na Polskę.
– Późnym popołudniem, już przy zachodzącym słońcu, Ojciec przyszedł do nas z posterunku. Pożegnał się z nami. Do Mirka powiedział na pożegnanie: „Jesteś najstarszy, wspomagaj mamę i opiekuj się braćmi. (…) Nie przypuszczaliśmy, że jest to pożegnanie Ojca na zawsze.
Aleksander, wraz z grupą innych policjantów i wojskowych, 19 września 1939 r. został internowany na Litwie, gdy w lipcu 1940 r. zajęły ją wojska ZSRR trafił do obozu w Kozielsku, a potem w Wilejce. Następnie więziony był w Brasławiu i Berezweczu. 14 czerwca 1941 r. skazano go na 8 lat pracy w łagrze za to, że „walczył przeciwko ruchowi rewolucyjnemu, jako komendant posterunku byłej polskiej policji”. Pod koniec czerwca 1941 r., już po napaści Niemiec na ZSRR, Aleksander Paszkiewicz został zastrzelony w czasie pieszego transportu więźniów z Berezwecza do Nikołajewa na Białorusi.
O tragicznym losie męża i ojca, Stefania i synowie nie mieli oczywiście pojęcia i cały czy czas żywili nadzieję na jego powrót. Tymczasem 13 kwietnia 1940 r. to ich dotknęły sowieckie represje. Wraz z tysiącami innych polskich rodzin, zostali wyrzuceni z domu i w bydlęcych wagonach deportowani do Kazachstanu. Na spakowanie się dostali pół godziny.
– Cały nasz bagaż zmieścił się w czterech, pięciu tobołkach. Mamusia nie zapomniała i kazała zabrać Mirkowi najważniejsze dokumenty rodzinne – nasze metryki i Ojca dokumenty dotyczące pracy oraz budowy domu. Przez całe sześcioletnie zesłanie na Sybirze przechowała Mamusia te dokumenty.
Rodzinne relikwie. Krzyż i fotografia
Nazajutrz po tym, jak wypędzono ich z domu, jedna z mieszkanek Opsy znalazła przed nim krzyż z gabinetu Aleksandra Paszkiewicza, wyrzucony przez sowietów. Po latach łagrów, w 1958 r. przyjechała do Polski i przywiozła ten krzyż. W latach 90. XX wieku, na pielgrzymce Sybiraków w Częstochowie, od osoby, której go ofiarowała, dowiedział się o tym Zbigniew Paszkiewicz! W ten sposób ta wyjątkowa, rodzinna pamiątka trafiła w jego ręce i zawisła na ścianie w jego domu w Stalowej Woli przy ul. Wyszyńskiego.
Na sąsiedniej ścianie zawisło natomiast powiększone rodzinne zdjęcie z sierpnia 1939 r. Beztroskie lato w Opsie, ostatnia fotografia z ojcem…
Nowa Wieś. Wegetacja w ziemiance-baraku
Kwiecień 1940 r. był wyjątkowo mroźny. Stefania z synami, stłoczona w jednym z wagonów transportu nadzorowanego przez NKWD, jechała w skrajnie trudnych warunkach ponad trzy tygodnie. Daleko za Ural. W końcu dotarli do celu.
– Funkcjonariusze NKWD odryglowali drzwi i kazali wyładowywać się. Dookoła, jak okiem sięgnąć – step. Żadnych drzew, żadnych domów. Później dowiedzieliśmy się, że stacja ta nazywa się Mamliutka, w Pietropawłowskiej Obłasti w Kazachstanie. Koczowaliśmy tam przez trzy doby w stepie. W ten sposób znaleźliśmy się w więzieniu bez krat. Nikt nas już nie pilnował. Około trzy tysiące kilometrów od domów rodzinnych, bez możliwości ucieczki.
Paszkiewiczowie zamieszkali w odległej o 30 km od stacji, kołchozowej miejscowości Nowaja Dierewnia, czyli Nowa Wieś. Kąt znaleźli w jednej z powszechnych w Kazachstanie ziemiance-baraku, w jakich umieszczano zesłańców.
Był to po prostu długi drewniany budynek, w którym przebywało 20-30 rodzin, stojący w wykopanym dole. Ponad ziemię wystawały tylko dachy, a dwa-trzy małe okienka były wysoko, na poziomie gruntu. Pomieszczenia takie nie miały oświetlenia i przepierzeń. Spało się na drewnianych pryczach, bez sienników. Nie było podłogi, tylko gliniane klepisko, pośrodku baraku stał piec kuchenny, i to przy nim gromadziły się dzieci, by się ogrzać albo podpiec na płycie obierki ziemniaków. Oczywiście brakowało żywności i opału, bo w bezleśnym Kazachstanie nie było drewna, a węgiel, jeśli już się trafił, to pochodził z kradzieży. Za opał służył też kiziuk, czyli słoma z wysuszonymi krowimi i ludzkimi odchodami. Problemy były również z wodą, studnie były daleko i było ich niewiele.
W zimie temperatura w takich ziemiankach spadała nawet do minus 30-40 stopni. Do spania nakładano więc dodatkowe ubrania – co kto miał. Marzeniem każdej rodziny była zatem prycza jak najdalej od drzwi, bo tam było najzimniej. Stołów, szafek czy taboretów oczywiście nie było, a rolę ubikacji spełniały okoliczne doły lub step.
– Pamiętam mój strach i przerażenie, jak wchodziliśmy pierwszy raz do tej chaty-ziemianki. Wchodziło się do niej przez ciemną śmierdzącą oborę. (…) Nie pamiętam, by ludzie w baraku myli się, a już szczególnie w zimie. Mało kto miał miednicę. (…) W rezultacie wszy były powszechne u każdego mieszkańca ziemianki – w ubraniu, we włosach. (…) Niemal co dwa lata wybuchały epidemie tyfusu, zbierające obfite żniwo śmierci wśród mieszkańców ziemianek. (…). Takie było moje dzieciństwo w latach 1940 do końca 1945 r.
Głód i chłód. I wielkie poświęcenie matki
Najlepszą walutą, za którą na zesłaniu można było kupić jakąś żywność, były ubrania. Pewnym ratunkiem, były też paczki od rodziny, ale te szybko się urwały.
– Dobrze, że brat, w czasie wyrzucania nas z domu w Opsie, wrzucił do poszwy na kołdrę wszystkie sukienki Mamusi. Tymi sukienkami można było płacić. Nasze polskie tkaniny i wzory były marzeniem Rosjanek. Żywność, jak ziemniaki czy mąkę, można było kupić tylko za ubranie.
Właśnie dojmujący głód, chłód, choroby i wszy oraz tęsknota za rodzinnym domem i za ojcem – te motywy przewijają się najczęściej przez karty wspomnień Zbigniewa Paszkiewicza z zesłania.
I oczywiście wielkie poświęcenie i ofiarność Stefanii, obraz bezgranicznie oddanej synom matki, drobnej kobiety, która chwytała się różnych sposobów i zajęć (np. wyszywała i haftowała na sprzedaż wzory kwiatów na płótnie, ciężko pracowała przy budowie kolei, ogrodzeń przeciwśnieżnych, przy wyrobie cegieł), by cała ich czwórka przeżyła tę gehennę. Z czasem pracować też zaczął najstarszy syn Mirosław, który w 1940 r., na początku tego koszmaru, miał 13 lat. Dzięki temu rodzina miała większy przydział chleba i zupy. W Nowej Dierewni Paszkiewiczowie spędzili na zesłaniu pierwsze święta Bożego Narodzenia.
Adyr, Żaksy, Atbasar. Wigilia w bydlęcym wagonie
W czasie tułaczki po Kazachstanie Stefania z synami aż siedmiokrotnie zmieniała miejsce pobytu. Zawsze w grupie polskich kobiet z dziećmi, bez mężczyzn. W lipcu 1941 r., już po napaści Niemiec na ZSRR, z Nowej Dierewni trafiła do Adyru na południu Kazachstanu, a w końcu sierpnia tegoż roku, razem z kilkoma innymi rodzinami wywieziono ją do miejscowości Żaksy – pracujący dostawali tu po 600 gramów chleba na dzień (przydział zależał od wyrobienia dziennej normy), a dzieci po 300 gramów.
W grudniu 1941 r., wraz z kilkoma innymi wywożonymi z Żaksów matkami i dziećmi, rodzina Paszkiewiczów utknęła w bydlęcym wagonie na bocznicy stacji Atbasar. Mróz był wielki, brakowało żywności. W takich warunkach przyszło im spędzać drugie na zesłaniu święta Bożego Narodzenia.
– Kobiety z wagonu kupiły na bazarze przemarzniętą na kość kapustę i gotowały na piecyku. (…) okutani w wszelkie ubrania i płaszcze, zbliżyliśmy się do piecyka. Starszy brat zapalił dwa łuczywa wycięte z desek z pryczy. Kobiety składały sobie życzenia. Nie pamiętam, żeby którakolwiek życzyła powrotu do wolnej Polski. To było zbyt dalekie i nierealne wówczas, w tym bezkresnym, stepowym kraju. (…) Rolę opłatka spełniał kawałeczek chleba, łamany na drobiny. Brat położył na skraju pryczy małą wiązkę słomy, którą znalazł gdzieś na bazarze.
Jesil. Pożegnanie z najstarszym bratem
W lutym 1942 r. wagon z koczującymi w niej rodzinami, w pociągu z węglem doholowano do miejscowości Jesil. Tutaj Paszkiewiczowie pomieszkiwali w baraku, w przejściowej kuchni u tatarskiej rodziny. Mirek miał już 15 lat i razem z matką ciężko pracował przy budowie wieży ciśnień, a potem toru kolejowego. Aby dostać „kartkową” zupę, trzeba było godzinami wystawać w kolejce.
Wtedy też Stefania zaczęła starania o skierowanie najstarszego syna do szkoły junaków przy powstałej w ZSRR Armii Andersa. Zakończyły się powodzeniem i końcem maja 1942 r. Mirek wraz z kolegą wyruszyli w ponad tysiąckilometrowa podróż do Uzbekistanu, do jednego z miejsc formowania polskiego wojska. W sierpniu ewakuował się z nim do Persji (Iranu), a jako junak i harcerz podążał szlakiem Armii Andersa (Iran, Palestyna, Egipt, Włochy). Z najbliższymi spotkał się dopiero po 24 latach, gdy przyleciał do Polski z Australii.
W marcu 1943 r. władze sowieckie rozpoczęły akcję tzw. paszportyzacji, czyli przymusowego nadawania zesłańcom obywatelstwa radzieckiego. Stefania, chcąc nie chcąc, także musiała przyjąć nowy paszport (odmowa była równoznaczna z łagrami i zabraniem dwóch synów do rosyjskiego domu dziecka).
Kazarma i Kuszmurun. Najcięższy okres zesłania
Czerwiec 1943 r. Kolejny przystanek na tułaczej drodze Paszkiewiczów to miejscowość, a właściwie jedno domostwo – Kazarma, czyli koszary. Najcenniejszą rzeczą w ich dobytku była wtedy… kołdra, już bez poszwy, bo tę Stefania dawno wymieniła na ziemniaki.
I znów bezkresny i bezdrzewny step, gdzie zakwaterowano ich w jedynym tu, jak okiem sięgnąć, drewnianym budynku. Latem temperatura sięgała 40 stopni, pełno było jaszczurek i myszy oraz surików – małych stepowych świstaków, na które często polowano, by zabić głód, bo chleb, wodę i suche, słone ryby przywożono tu raz w tygodniu i bardzo skąpo wydzielano. To tutaj, jakimś cudem dotarła do nich tragiczna wieść o śmierci gen. Władysława Sikorskiego.
Stefania bardzo obawiała się spędzenia w Kazarnie surowej zimy, ale nieoczekiwanie, pod koniec sierpnia 1943 r. znów wywieziono ich w nieznane. Trafili, a właściwie sami zeskoczyli z odkrytej platformy, którą ich wieziono, na stacji Kuszmurun. W tej miejscowości spędzili ponad rok, do listopada 1944 r. Stefania pracowała w odległej od ich baraku lokomotywowni. Latem Zbyszek z Andrzejem zbierali z pól kłosy po żniwach, czego oczywiście władza radziecka surowo zakazywała. Mogły zgnić, ale nie wolno było ich zbierać. Podobnie jak ziemniaków pozostałych w polu po wykopkach. Przeważnie jeden z braci stał więc na czatach, a drugi zbierał. Zimą warunki w Kuszmurnie były bardzo ciężkie, a Stefania wracała z pracy bardzo osłabiona.
– Pamiętam jednej nocy, obudziła mnie Mamusia i powiedziała: „Zbyszek, gdybym zmarła, idźcie do pani Błoniarzowej, która mieszka w baraku za torami. Może ona zaopiekuje się wami. (…) To był najcięższy okres w naszym życiu na zesłaniu. Dziś trudno mi zrozumieć, jak przeżyliśmy tę długą, mroźną zimę w 1944 r. w Kuszmurunie. Tylko opieka Matki Bożej i bohaterska wręcz postawa Mamusi zdołały nas uchronić od śmierci.
Wsparciem dla nich były w tamtym czasie także trzy paczki przysłane przez Mirka z Palestyny i kawałek ziemi do uprawy, który wyprosiła Stefania.
Nareszcie na zachód. Rok w Śmiełej
W listopadzie 1944 r. rozpoczęli wreszcie drogę na zachód, razem z rodzinami żołnierzy z dywizji im. Tadeusza Kościuszki, gdy Stefania ubłagała o dopisanie ich do tej listy. – Wyruszyliśmy w nieznane, byle jak najdalej od Kazachstanu. Byle na zachód.
W grudniu 1944 r. dotarli do Kijowa i jechali dalej na południe Ukrainy. Gdy wreszcie pociąg stanął i rozsunęli drzwi wagonu, zobaczyli… drzewa z jemiołą. Dla dzieci, które pięć lat przeżyły w bezdrzewnych stepach Kazachstanu, był to nadzwyczajny widok. Miejscowość nazywała się Śmieła.
Na początek zamieszkali tu w pomieszczeniach biurowych dawnej cukrowni. Mieli nawet podłogę! Po latach grupowej wegetacji w ziemiankach-barakach warunki wydawały się niemal komfortowe – w izbie mieszkały trzy rodziny, w sumie tylko 7 osób, oprócz nich dwie kobiety z córkami.
– Był grudzień, a ja nie pamiętam z pobytu w Śmiełej Wigilii i świąt Bożego Narodzenia tamtego roku. Wszystkie dni były jednakowe. I nie było z czego urządzać świąt.
Tu dowiedzieli się o końcu wojny oraz tego, że polskie ziemie, które sowieci zajęli w 1939 r. zostały przyłączone do Związku Radzieckiego. Nie mogli już wrócić do rodzinnego domu!
Do Polski. Lwów, Przemyśl, Kraków, Warszawa
Stefania zdecydowała się więc na nielegalny wyjazd do Lwowa, skąd można było dostać się już do Polski. Wyruszyli 16 grudnia 1945 r. w towarowym pociągu, bez żadnych dokumentów na przejazd i mimo tego, że skład był kontrolowany przez NKWD, ukryci w pryzmie z rudą żelaza dojechali do Lwowa.
Tu zatrzymali się w przytułku przy kościele św. Elżbiety, ale oficjalne starania o wyjazd do Polski u sowieckich władz nie powiodły się. Stefania usłyszała, że przebywa we Lwowie nielegalnie i ma wracać tam, skąd przyjechała, bo inaczej zostanie aresztowana.
Pomocny, i to jak, okazał się natomiast polski urząd repatriacyjny. Jedna z urzędniczek po wysłuchaniu dramatycznej opowieści o gehennie zesłania, powiedziała ściszonym głosem, że dopisze ich na… dzisiejszą listę wyjazdową. A kontrolującym pociąg enkawudzistom Stefania miała mówić, że przybyła z Niemiec do Lwowa, do rodziny, która wyjechała już do Polski.
Udało się! Po kilku godzinach jazdy w ciemnym wagonie wysiedli na dworcu w Przemyślu, a stąd w towarowym składzie wyruszyli do Krakowa. Było rano, gdy grupą szli ulicami miasta, za kierownikiem z urzędu repatriacyjnego.
– My dzieci, w naszych marnych buciętach, szliśmy powoli, omijając kałuże z roztopionego śniegu. Krakowianie, widząc nas idących w łachmanach, w połatanych płaszczach, w byle jakim obuwiu, pytali: co to za ludzie, skąd oni są.
Nie zatrzymali się w Krakowie, ale od razu ruszyli do Warszawy, do ciotki Heli Głodkiewiczowej w Rembertowie. Okazało się jednak, że ta mieszka w Stalowej Woli przy ul. I-H (obecna ul. Ofiar Katynia). Znowu ruszyli więc w drogę. 24 grudnia 1945 r. dotarli na warszawski Dworzec Wschodni. Tu, w baraku, w którym była Izba Matki z Dzieckiem, spędzili Wigilię.
– Dostaliśmy w dużych kubkach słodką herbatę i białe bułeczki! (…) Kierowniczka Izby złożyła wszystkim zbiorowe życzenia z okazji świąt Bożego Narodzenia i podzieliła się opłatkiem ze wszystkimi uczestnikami tej wigilii.
W Boże Narodzenie w Stalowej Woli
Jeszcze tej nocy, towarowym pociągiem, w „budce hamulcowego” wyruszyli do Lublina, a stąd, także w podobnej budce, do Rozwadowa. Do Stalowej Woli doszli na piechotę.
Był 25 grudnia 1945 r., Boże Narodzenie, a u ciotki Heli było właśnie rodzinne spotkanie przy świątecznym stole. Co to była dla nich za niespodzianka! Stefa z dwoma synami. Wreszcie mogli się wykąpać w ciepłej wodzie z mydłem, ubrać czyste ciuchy i spać w normalnym łóżku. Oprócz koszmarnych wspomnień, „pamiątką” z zesłania przez jakiś czas był jeszcze ich wschodni akcent.
– W czasie rozmowy pod blokiem z chłopakami miejscowymi, pytali skąd pochodzę. Mowa mnie zdradzała, że nie jestem ze Stalowej Woli. Nie wiem dlaczego, ale zawsze mówili, że jestem ze Lwowa albo z Krzemieńca – zapisał w zakończeniu swych wspomnień Zbigniew Paszkiewicz.
