Ślązak z urodzenia, w czasie II wojny światowej wywieziony na roboty do Niemiec, skąd uciekł do Włoch, do 2. Korpusu Polskiego gen. Andersa. Uczestnik bitwy pod Monte Cassino. Żołnierz 1. Pułku Ułanów Krechowieckich i równocześnie… piłkarz wojennej drużyny tej jednostki. Po powrocie do Polski przez lata związany z Nową Dębą jako piłkarz, trener i działacz sportowy. W październiku minęła 96. rocznica urodzin Konrada Samisza.
Przygotowując II wydanie książki o żołnierzach znad Wisły i Sanu walczących w bitwie pod Monte Cassino, nie zdążyłem porozmawiać już z nim osobiście – zmarł 9 lutego 2018 r. Był bodaj ostatnim żyjącym w naszym regionie żołnierzem 2. Korpusu Polskiego. Na pewno warto więc przypomnieć jego postać i tę wyjątkową biografię. Po raz pierwszy na łamach „Sztafety”, korzystając z opracowania autorstwa Jerzego i Tomasza Sudołów, zamieszczonego w 7. numerze Zeszytów Nowodębskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego w 2010 r.
Z ziemi polskiej do włoskiej
Konrad Samisz urodził się 27 października 1924 r. w Rudzie Śląskiej, jako syn Rudolfa i Pauliny z domu Woźnica. Miał aż 13 rodzeństwa. Byli typową śląską rodziną, ojciec pracował w kopalni, mieszkali w familoku. Przed wojną ukończył szkołę powszechną i rozpoczął naukę w zawodowej, ale wszystko to skończyło się 1 września 1939 r.
– Byłem wtedy z siostrą na ogródkach działkowych. Tam mój ojciec prowadził taki kiosk, w którym można było kupić piwo, papierosy. Myśmy tam nocowali. Rano zobaczyliśmy samoloty, które bombardowały cele i strzelały z karabinów maszynowych – opowiadał.
W 1942 r. 18-letni Konrad został wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec, do miejscowości Christianstadt, gdzie pracował w fabryce zbrojeniowej (obecnie to Nowogród Bobrzański w woj. lubuskim). Jak wspominał, Ślązaków traktowano tu trochę łagodniej niż Polaków, kwaterowali w innym obozie, mogli też poruszać się po całym terenie fabryki, nie nosili na ubraniu naszytej litery „P” i mieli inne kartki żywnościowe.
W 1944 r. za namową dwóch starszych kolegów postanowił uciec z robót i przedostać się do Włoch, do polskiego wojska. Uciekło ich wtedy siedmiu, kierowali się na Jugosławię, a droga, głównie pieszo, zajęła im ponad miesiąc.
Kierowca czołgu
Do 2. Korpusu Polskiego wstąpił w Barii – otrzymał tu dwie książeczki: żołdu i wojskową. Po przeszkoleniu i zrobieniu kursu kierowcy, służył w 2. Szwadronie 1. Pułku Ułanów Krechowieckich 2. Samodzielnej Brygady Pancernej, jako kierowca czołgu Sherman.
– Każdy czołg miał wymalowane logo pułku, na antenie powiewał proporczyk amarantowy. Każdy czołg 2. Szwadronu miał namalowany kwadrat. W tym kwadracie była głowa końska, a poniżej tego były namalowane nazwy różnych miast. Każdy czołg miał inną nazwę. Wewnątrz czołgu żołnierze przymocowywali na pancerzu różne rzeczy, np. obrazki świętych, które przypominały nam Polskę – opowiadał Konrad Samisz.
Wspominał też o swoistych żołnierskich zwyczajach w pułku, np. przy oddawaniu honorów. – Gdy szedł oficer czołgista to mu się salutowało. Ale gdy szedł podporucznik czy porucznik z oddziału piechoty, to się w ogólne nie zwracało na nich uwagi. Dopiero jak szedł kapitan, major to się oddawało im honory. Czołgiści żartowali, że piechota to zające – opowiadał.
Ale jednocześnie podkreślał że dyscyplina była mocna, nie było żadnego rozprzężenia, była też jedność: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. – Było inaczej jak w przedwojennym wojsku: jak się działo czyściło, to oficer zasuwał tak samo jak szeregowy. Dowódca plutonu razem z nami czyścił działo, karabiny, załadowywał amunicję i paliwo – wspominał.
Ta żołnierska solidarność objawiła się też mocno w czasie powstania warszawskiego. Zrzekali się wtedy puszek z jedzeniem, by mogły w lotniczych zrzutach, razem ze zdobyczną na Niemcach bronią i amunicją, trafić do walczącej Warszawy. Organizowano zresztą różne inne zbiórki na ten cel.
Jak to na wojence (nie)ładnie
Konrad Samisz źle wspominał Anglików oraz ich stosunek do polskich żołnierzy, mówił nawet, że czasami lepiej traktowali niemieckich jeńców niż Polaków. Lepsi byli Amerykanie, a najlepszymi wojennymi kamratami byli Australijczycy i Nowozelandczycy. Te polsko-angielskie niesnaski utrzymywały się zresztą i po wojnie, w Wielkiej Brytanii. Podczas „sojuszniczych” bójek, Polacy zawsze mogli za to liczyć na Szkotów.
Niemcy z kolei bardzo obawiali się Polaków i nawet pokonani nie chcieli się im poddawać, gdyż bali się zemsty za zbrodnie i okrucieństwa dokonywane przez nich w okupowanej Polsce. Opowiadał, że w jednej zajętej przez jego pułk włoskiej miejscowości, mieszkańcy mówili im, że Niemcy zamierzali poddać się aliantom, ale gdy dowiedzieli się, że wkroczą tu Polacy, to uciekli w popłochu.
Wspominał też, że czasie kampanii włoskiej był przydzielany rum, ale nikt go nie pił przed akcją. – Wina było pod dostatkiem, chłopcy pędzili samogon, ale przed atakiem nie piliśmy. Przed pójściem w bój wszyscy się modliliśmy z samego rana – opowiadał.
Myśleli, że pójdą wyzwalać Polskę
Wśród naszych żołnierzy powszechne było przekonanie, że jak skończy się wojna, „to uderzymy na Ruskich”.
– Takie było nastawienie, że Amerykanie nam pomogą wykończyć Ruskich, że najpierw zniszczą faszyzm, a następnie komunizm. Były takie pogłoski wśród żołnierzy, że generał Anders porozumiał się ze Stalinem i że Rosjanie ominą dawne granice Polski i skierują się na Rumunię, na Bałkany, a do Polski wejdzie cały Korpus generała Andersa i wojska generała Maczka i inne oddziały formowane w Anglii. Myśmy tego byli pewni, że zaraz wyślą nas na Wschód – wspominał Konrad Samisz.
Trafiony i uratowany
Opowiadał też, że dwa razy mógł zginąć, po tym jak trafiono jego czołg, a on musiał uciekać z maszyny. Podczas tego drugiego trafienia zginął jego kolega, kapral Staszek Walkowski, a ostatecznie z plutonu został tylko jeden cały czołg. On sam ranny został 14 kwietnia 1945 r. na kanałem Gamberalla pod Bolonią, gdzie zostali trafieni, a po walce dostali drugi czołg, w którym zakończył już wojnę.
Wspominał też taką sytuację: jego dowódca każe mu wyjść z maszyny i sprawdzić co się stało w trafionym obok czołgu. Okazało się, że dwóch poszkodowanych członków załogi, w tym ciężko ranny kierowca, schroniło się pod rozbitą maszyną.
– Ten kierowca złapał mnie za rękę i błagał mnie: – Konrad, ratuj mnie! Ratuj mnie! Ciało miał poszarpane. Co ja mogłem zrobić? Przekazałem dowódcy, że jego stan jest beznadziejny. Potem cały czas bałem się, że ten kierowca zabierze mnie ze sobą do grobu. Modliłem się przed każdą akcją. W czasie walki nie tyle baliśmy się trafienia z pocisków przeciwpancernych, co z panzerfaustów. Ładunek z panzerfausta tak jakby przyklejał się do pancerza czołgu. Następował wybuch, którego siła szła do środka maszyny – opowiadał.
Wojenne losy „Krechowiaków” i przypadek z Andersem
W bitwie o Monte Cassino czołgi 1. Pułku Ułanów Krechowieckich osłaniały piechotę i ostrzeliwały wzgórza masywu z miasteczka Cassino, choć sama jednostka nie brała udziału w bezpośrednich walkach i była w odwodzie 2. Brygady Czołgów. Zresztą, w czasie całej kampanii włoskiej jednostka Konrada Samisza używana była do wsparcia batalionów piechoty, a nie jako zwarty oddział w konkretnej akcji. Poszczególne szwadrony i plutony czołgów przydzielane więc były do wybranych jednostek nacierającej piechoty.
Raz, podczas defilady dywizji na lotnisku pod Loreto, starszy ułan Konrad Samisz widział z bliska generała Władysława Andersa. To wtedy jeden z fotografów zrobił zdjęcie generałowi, gdy ten dopiero podnosił rękę do salutowania. Opowiadał, że Anders był potem zły, gdy to zdjęcie opublikowano, bo wyglądało to tak, jakby na nim… unosił rękę w hitlerowskim pozdrowieniu.
Kawaler i napastnik
Jak wielu polskich żołnierzy, Konrad Samisz miał wtedy włoską sympatię. Ale rodzina Bruni nie chciała słyszeć o ich małżeństwie. Jak wspominał, mówili jej tak: – Ani nie będziesz jego żoną, ani wdową, ani panną, bo jak pojedzie, to co? Miał też potem inną włoska dziewczynę, z którą go nawet swatano, ale ostatecznie z Anglii do Polski wrócił jako kawaler.
Jeszcze stacjonując we Włoszech, Konrad Samisz… grał jako napastnik w piłkarskiej drużynie swojego pułku, a po wojnie wystąpił nawet, oczywiście na lewo, w jednym włoskim zespole. Wydało się kim jest, gdy w czasie pewnego meczu kilkakrotnie kopnięty oddał rywalowi, a gdy ten coś powiedział, to rzucił do niego: – Ty skurwysynu!
W czerwcu 1946 r. Konrad Samisz i jego jednostka przetransportowana został z Włoch do Anglii, do Liverpoolu, na pokładzie statku „Mauretania”. A po drodze, w okolicach Gibraltaru, kilku wskoczyło do morza i popłynęło do brzegu. W Anglii żołnierzy przeniesiono do tzw. Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia, który miał im ułatwić przejście do cywila i przystosowanie się do nowego życia. Wielu wybrało jednak powrót do kraju, rządzonego już przez komunistów.
Na krajowym boisku
Konrad Samisz wrócił do Polski 24 lutego 1947 r. W rodzinnej Rudzie Śląskiej, kolega jego brata, Florek Jojko zaproponował mu grę w piłkarskiej drużynie Karpaty z Krosna. W ten sposób, w kwietniu 1947 r. trafił na Rzeszowszczyznę. W Krośnie poznał też przyszłą żonę, Danutę Zajdel, a którą miał troje dzieci. Tutaj także skończył mistrzowską szkołę włókniarską.
Do Dęby w powiecie tarnobrzeskim przyjechał w 1958 r. Dostał tu mieszkanie lepsze niż w Krośnie, pracował jako kontroler w odlewni w zakładach metalowych oraz był piłkarzem, a potem trenerem (1958-63, 1965-72, 1975-77) w drużynie Stal Nowa Dęba. Uprawnienia instruktorskie uzyskał w 1954 r., a trenerskie w 1965 r.
Trzykrotnie był także prezesem miejscowych ogrodów działkowych, szefował również związkowi hodowców gołębi, którego zresztą był współzałożycielem. To w ogóle były pionierskie czasy, gdy wiele rzeczy organizowano i budowano od podstaw. Pod koniec lat 50. wybudowano w Dębie stadion, a gdy Samisz był trenerem i jednocześnie piłkarzem, to miejscowa Stal w 1958 r. awansowała do III ligi. Dobrze zapamiętał, jak 1965 r. wygrali ze Stalą w Stalowej Woli, ale w rewanżu u siebie dostali takie lanie, że długo nie mogli się pozbierać. Jako piłkarz, największe sukcesy odnosił z II-ligowymi Karpatami Krosno, grał też drużynie województwa rzeszowskiego. W 1961 r. zajął 3. miejsce w plebiscycie krakowskiego „Tempa” na najlepszego piłkarza rzeszowskiej ligi okręgowej.
Gość specjalny oraz zasłużony dla miasta i gminy
28 grudnia 2010 r. porucznik Konrad Samisz był gościem specjalnym na promocji VII Zeszytu Nowodębskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego. Nie mogło być inaczej, skoro wywiad z nim był główną pozycją w tymże Zeszycie. Jak napisano w relacji, opowiadając swoje wojenne dzieje, „z humorem i swadą przedstawił nasze zalety i wady narodowe, codzienne życie żołnierzy, sportowe zmagania z Anglikami, Amerykanami i Włochami”.
W maju 2013 r. z okazji 60-lecia powstania Miejskiego Klubu Sportowego STAL Nowa Dęba, Konrad Samisz otrzymał tytuł Zasłużony dla Miasta i Gminy Nowa Dęba” oraz statuetkę „Kryształowy Liść Dębu”.
Konrad Samisz zmarł po długiej chorobie w Krośnie, 9 lutego 2018 r., i tutaj też został pochowany.