– W dniu 14 listopada miał się odbyć koncert okolicznościowy z okazji 40-lecia pana pracy artystycznej w Miejskim Domu Kultury oraz 35-lecia istnienia Chóru Kameralnego MDK w Stalowej Woli. Ze względu na pandemię wydarzenie zostało odwołane. Szkoda, bo naprawdę jest co świętować. Przy takich jubileuszach zawsze warto wrócić do początków. Proszę powiedzieć skąd u pana takie zamiłowanie do muzyki? Jak ta artystyczna droga w pana przypadku się zaczęła?
– Wychowałem się w domu o bardzo dużych tradycjach chóralnych. Mój dziadek Józef Augustyński w latach 1919-1963 prowadził chór mieszany w kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Tyliczu, stryj Kazimierz natomiast przed wojną był dyrygentem chórów m. in. w Zbarażu, a w roku 1946 założycielem i do roku 1980 dyrygentem istniejącego do dziś chóru „Con Anima” w Żarach. Dyrygentem jest również mój brat stryjeczny Józef – kiedyś student prof. Stefana Stuligrosza w poznańskiej Akademii Muzycznej, obecnie nauczyciel muzyki w Los Angeles. Moi rodzice na studiach śpiewali w chórach. Od najmłodszych lat uczyłem się gry na fortepianie w ognisku muzycznym oraz u pani Barbary Polańskiej-Więckowskiej, świetnej dyrygentki chóralnej i pianistki, akompaniatorki znanego Zespołu Pieśni i Tańca „Rzeszowiacy” w Mielcu. Od dziecka też śpiewałem w chórach. Chórem, który wywarł największy wpływ na moją drogę artystyczną były mieleckie „Słowiki”, założone w 1974 roku przez Stanisława Steczkowskiego. Bardzo angażowałem się w działalność tego chóru i mogę chyba powiedzieć z czasem stałem się prawą ręką twórcy tego zespołu. Dwa lata później Stanisław Steczkowski założył drugi chór chłopięco-męski „Cantus” w Stalowej Woli. W 1978 roku ówczesny dyrektor HSW Zdzisław Malicki zaproponował Stanisławowi Steczkowskiemu, przyjazd na stałe do Stalowej Woli. Tu mógł wraz z żoną Danutą zrealizować swoje wielkie marzenie czyli program edukacyjny wzorowany na Poznańskiej Szkole Chóralnej Jerzego Kurczewskiego. W czasie jednej z moich wizyt w Stalowej Woli Stanisław Steczkowski zapytał mnie czy miałbym ochotę tu przyjechać i uczestniczyć w tym dziele. Dla mnie to było coś niezwykłego, miałem już uprawnienia instruktorskie, bardzo się ucieszyłem, bo Steczkowski był moim mistrzem, wielkim autorytetem. I w taki oto sposób w 1979 roku znalazłem się w Stalowej Woli. A ciekawostką jest to, że poznałem się w sekretariacie z Markiem Gruchotą, moim dzisiejszym szefem, który tego samego dnia 5.12.1979 r. rozpoczynał pracę w Hotklubie. Nasza znajomość i przyjaźń trwa już ponad 40 lat. Od samego początku ten dom kultury mnie zafascynował. Tu spotkałem wiele znakomitych osobowości jak Józef Żmuda, Alojzy Szopa, Tadeusz Grabara, Antoni i Alina Wołczkowie, Stanisław Chruściel – legendarny aktor i reżyser teatru dramatycznego i wielu innych.
– Jak wyglądały pierwsze lata pracy w Stalowej Woli?
– W Zakładowym Domu Kultury HSW (obecny MDK) byłem instruktorem muzyki w utworzonych przez Stanisława Steczkowskiego „klasach chóralnych” działających we współpracy ze szkołami podstawowymi nr 1 i 4, a następnie 11. Ten program w dużym stopniu przyczynił się do rozwoju chóru „Cantus”, który zaczął koncertować w bardzo prestiżowych miejscach nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Dzięki temu ja będąc również chórzystą, mogłem wyjeżdżać za granicę i miałem dostęp do ciekawego repertuaru, o który w Polsce w tamtym czasie było bardzo trudno. Słuchałem na zachodzie wielu chórów charakteryzujących się ogromną ekspresją, dynamiką, wykonywaniem swojej muzyki w sposób, w tamtych latach w Polsce nieznany. Przywoziłem do kraju sporo nut z takim właśnie repertuarem. Wkrótce rozpocząłem też studia muzyczne, a w 1984 roku podjąłem pracę nauczyciela muzyki w szkole nr 1. Praca w klasach chóralnych była bardzo ciekawa, jednak cały czas dojrzewała we mnie myśl o stworzeniu własnego zespołu.
– I tak w 1985 roku z pana inicjatywy powstał Chór Kameralny. Jakie były początki tej grupy?
– Założyłem sobie, że będzie to chór mieszany i zaprosiłem do współpracy dziewczęta, które śpiewały kiedyś w chórze licealnym. W głosach męskich znaleźli się miedzy innymi byli chórzyści chóru „Cantus”, a jednym z chórzystów był Edward Kotłowski, który będąc od 1948 r. śpiewakiem Choru Mariana Bieniasa wystąpił w koncercie inaugurującym działalność naszego domu kultury w listopadzie 1952 roku. Pierwsza próba Chóru Kameralnego odbyła się 19 lutego 1985 roku. Przy czym o tej mojej idei i rozpoczęciu pracy z chórzystami nie informowałem nawet dyrekcji. Nie wiedziałem jeszcze czy coś z tego będzie, po moich zajęciach zostawaliśmy z tą garstką ludzi i próbowaliśmy wspólnie coś stworzyć. Ujawniliśmy się dopiero w maju 1985 roku, kiedy na zaproszenie domu kultury i Chóru „Cantus” przyjechał do Stalowej Woli Chór Morawskich Madrygalistów z Kromieryża. Tak się złożyło, że przyjechali w godzinach naszej próby więc postanowiliśmy przywitać ich w niecodzienny sposób. Zeszliśmy na hol i zaśpiewaliśmy, czym wywołaliśmy wielkie zaskoczenie i sensację. Można powiedzieć, że to był taki pierwszy nieoficjalny publiczny występ chóru. W tym czasie dyrektorem ZDK był Waldemar Pawłowski, który pojawienie się nowego zespołu w domu kultury przyjął z wielką radością i stworzył mu wkrótce świetne warunki do pracy. W pierwszym okresie działalności w repertuarze znalazło się dużo muzyki afroamerykańskiej charakteryzującej się żywiołowością, synkopowanymi rytmami, dużym ładunkiem emocji i energii. Pierwszym oficjalnym już występem chóru był spektakl muzyczno-poetycki Nagrobki ze Spoon River wypełniony poezją Edgara Lee Masters’a i amerykańskimi pieśniami religijnymi Negro Spirituals. Odbył się 18 października 1985 roku. Ponieważ w chórze większość członków miała już doświadczenie muzyczne, łatwiej było nam od razu zmierzyć się z dosyć trudnym repertuarem. W tamtym czasie takich mieszanych chórów młodzieżowych na Podkarpaciu nie było więc natychmiast odnotowano naszą obecność w przestrzeni artystycznej. Dosyć szybko moje kontakty zagraniczne pomogły mi w organizacji wielu ciekawych tras koncertowych i wyjazdów na bardzo ważne imprezy muzyczne. Oczywiście z biegiem czasu chór zmieniał i poszerzał swój repertuar, wykonując utwory niemal we wszystkich stylach i gatunkach muzyki wokalnej ale najczęściej wracaliśmy do korzeni chóralistyki, czyli do muzyki sakralnej wywodzącej się z tradycji chorału gregoriańskiego. Muzyka ta oprócz wszystkich walorów edukacyjnych ma ogromny wpływ na rozwój sfery duchowej wykonawców. Widzimy wszyscy jak bardzo dziś człowiek poddawany jest antykulturowemu działaniu mass-mediów i w wielu wypadkach traci zdolność odczuwania i rozumienia takich wartości jak estetyka, szlachetność, umiar czy sacrum. Na dodatek powszechnym zjawiskiem jest osłabienie więzi społecznych i ogromne zwłaszcza w ostatnich latach, przerażające mnie bardzo znieczulenie na wulgarność, szczególnie w mowie. Wykonując muzykę chóralną odczuwamy ją niemal fizycznie poprzez reakcję naszego ciała, a efektem obcowania z nią są również jak już wspomniałem wcześniej zmiany w naszej przestrzeni duchowej. Jest więc ona doskonałym sposobem na „oczyszczenie” się z tak bardzo nas wszystkich męczącego cywilizacyjnego zgiełku zarówno dla nas wykonawców jak i słuchaczy. Jestem więc przekonany, że ma również ogromne znaczenie moralne, powodując nasze przeobrażenie.
– Chór Kameralny niezmiennie od lat zachwyca i porywa publiczność przy stałej rotacji członków formacji. Jak zatem udaje się panu utrzymać tak wysoki poziom?
– Wprowadzanie nowych członków do zespołu to pewien proces, ale chór ma też swoje kryzysy, rożne fazy. Są lata kiedy śpiewaków jest więcej, są lata kiedy jest ich mniej, co roku ktoś z chóru ubywa, co roku ktoś do nas dołącza. To jest żywy organizm, dla nas jest to także taka muzyczna rodzina. Powstają pewne zależności, relacje, powstaje więź. Dla mnie nigdy najistotniejszą rzeczą nie było to, aby chór za wszelką cenę osiągał najwyższy poziom, to oczywiście ma znaczenie, bo zawsze wszyscy dążymy przecież do ideału, ale najważniejsze dla mnie jest to żeby ten chór dawał szansę na wyrażenie swojej wrażliwości, na zbudowanie wspólnoty. Śpiew pozwala na wyrażenie najgłębszych emocji, uwrażliwia, pozwala otworzyć się na świat. Mówi się, że kto potrafi śpiewać pełnym głosem, potrafi też żyć pełnią życia. Muzyka jest naprawdę doskonałym środkiem do tego, żeby ukształtować człowieka, żeby wzbogacić jego osobowość.
– A co pana jako założyciela i dyrygenta Chóru Kameralnego napawa największą dumą patrząc na jego 35-letnią historię?
– Przeżyliśmy wspólnie wielką muzyczną przygodę, jesteśmy ogromną chóralną rodziną, dzwonimy do siebie, chórzyści cały czas mają ze sobą kontakt. Jubileusze są dla nas okazją, aby byli śpiewacy poznali się z obecnymi. Piękne jest to, że mimo upływu lat ten chór jest dla nich wciąż ważny, wspomnienia jakie mają z pracy w tym chórze są pielęgnowane, przechowują w swoich zbiorach fotografie, nagrania, pamiątki z podróży, festiwali. W chórze śpiewały rodziny, matki, ojcowie, dzieci, kuzyni. Mamy też 4 chóralne małżeństwa. Jak zakładałem ten chór w 1985 roku nigdy nie marzyłem, że będziemy mieli możliwość koncertowania w największych salach koncertowych na kilku kontynentach, nigdy nie marzyłem, że będziemy pracowali z artystami z pierwszych stron gazet. Mogę powiedzieć, że czuję się człowiekiem spełnionym, patrząc wstecz na to wszystko co się wydarzyło, co przeżyłem dzięki chórowi. Praca zawsze była moją pasją, a pasja była moją pracą. To jest wielkie szczęście i przywilej mogąc odczuwać radość z tego co się robi zawodowo. Każdego dnia móc przyjść z nowymi emocjami i pomysłami do naszego domu kultury, który będzie dla mnie zawsze bardzo ważny ponieważ to w nim przeżyłem najwięcej miłych chwil i wzruszeń.
– 35 lat historii kryje w sobie zapewne wiele ciekawostek, zabawnych anegdot. Proszę zdradzić czytelnikom jakieś zakulisowe smaczki?
– Z każdym rokiem działalności wiążą się jakieś historie, byliśmy w bardzo egzotycznych miejscach, ostatnio w Kolumbii na plantacji bananów, gdzie prosto z drzewa mogliśmy spożywać te owoce. Wyjazd do Anglii okazał się bardzo skomplikowany logistycznie, bo musieliśmy wylecieć z czterech lotnisk, jedna z chórzystek była na Wyspach Kanaryjskich i tak musiała sobie zsynchronizować połączenia, żeby jednak być z nami na koncercie. To pokazuje też jak ważny potrafi być chór, poczucie obowiązku, żeby mimo wszystko być razem z zespołem. Miejscem położonym najwyżej nad poziomem morza gdzie występował chór była kaplica w klasztorze Monserrate w Bogocie (Kolumbia) – 3152 m n.p.m. Najwyższy budynek, który odwiedziliśmy to John Hancock Center w Chicago – 96 piętro na 344 m wysokości. Podróżowaliśmy chińską koleją na trasie Pekin-Jinan-Pekin z prędkością 350 km na godzinę. W Meksyku występowaliśmy w sali koncertowej dla 3,5 tys. widzów, a Centralną Telewizję Chińską CCTV, w której występowaliśmy ogląda ok. 670 mln stałych telewidzów. Łącznie podczas wszystkich krajowych i zagranicznych tras koncertowych przebyliśmy 175 560 km. Przez te 35 lat wystąpiliśmy 835 razy. Mamy na koncie 41 koncertowych podróży zagranicznych. W latach 1985-2020 w chórze śpiewało 291 osób. Niestety kilku kolegów z najdłuższym stażem od nas odeszło, w tym roku zmarł Tadeusz Pieńkowski, bardzo zasłużona postać dla stalowowolskiej kultury, dwa lata temu pożegnaliśmy również wspaniałego kolegę Kazimierza Kochana. Dzisiaj jedyną osobą, która jest w chórze nieprzerwanie od 1985 roku jest Barbara Nowak.
– Wspominał pan, że miał pan okazję współpracować z takimi postaciami jak Józef Żmuda czy Alojzy Szopa. Jakie wspomnienia wiążą się z tą współpracą?
– Józef Żmuda był niezwykłą osobowością, a ja miałem wielką przyjemność bliższego poznania go, ponieważ zaproponował mi w 1981 roku, abym zagrał rolę króla Kazimierza Wielkiego w „Betlejem Polskim” L.Rydla – wielkim wydarzeniu artystycznym, któremu przeszkodziło wprowadzenie stanu wojennego i nigdy nie doszło do premiery. Było to chyba jedno z największych widowisk jakie planowano w historii domu kultury w wykonaniu artystów stalowowolskich – aktorów, śpiewaków, tancerzy z wszystkich zespołów ZDK z gościnnym udziałem Orkiestry Filharmonii Rzeszowskiej. Miałem wielką przyjemność spotykać się na próbach, zarówno indywidualnych jak i zespołowych z Józefem Żmudą. Robił na mnie niezwykłe wrażenie swoją kulturą osobistą. Bardzo mi też było miło współpracować z Alojzym Szopą, długoletnim kierownikiem artystycznym domu kultury, wybitnym znawcą polskiego folkloru muzycznego, znakomitym muzykiem, wielkim przyjacielem naszego chóru, współorganizatorem i uczestnikiem jego wielu zagranicznych wyjazdów.
– Od 40 lat pracuje pan w MDK. Proszę powiedzieć jak na przestrzeni tych czterech dekad zmieniało się to miejsce?
– Oczywiście, że MDK zmieniał się, ponieważ zmieniali się ludzie, ich potrzeby, zmieniały się też formy pracy. Mogę powiedzieć z perspektywy tych 40 lat, że w każdym okresie działalność domu kultury była bardzo ciekawa, bogata i różnorodna. Jednak ostanie 10 lat to chyba okres jego największego rozkwitu. Oczywiście nic nie umniejszając wspaniałym poprzednim okresom, mam na myśli rozszerzenie skali naszej działalności, ilość odbiorców, nowe formy działalności. To wszystko się znacznie zwiększyło, rozrosło. Począwszy od już czteroletnich dzieci w grupach tanecznych, kończąc na bogatej działalności naukowej Uniwersytetu Trzeciego Wieku, poprzez całą masę ciekawych, wielotematycznych projektów na które pozyskujemy dziś ogromne środki zewnętrzne, także przy współpracy z kilkoma stowarzyszeniami działającymi na terenie MDK. Projekty te adresowane są często do osób, które nigdy wcześniej z domem kultury nie miały nic wspólnego. Pracuje tu dziś bardzo kreatywny zespół młodych ludzi, bardzo dobrze wykształconych, korzystających z nowoczesnych narzędzi diagnostycznych, rozumiejących współczesne czasy i potrzeby jakie mają mieszkańcy miasta. Wciąż otwieramy się na kolejne, nowe formy działalności. Dumą ostatnich 2 lat jest pracownia multimedialna gdzie powstają bardzo intersujące przedsięwzięcia.
– Od 2019 roku pełni pan funkcję zastępcy dyrektora Miejskiego Domu Kultury. Jak czuje się pan w tej roli?
– Jest to takie zwieńczenie moich wieloletnich doświadczeń, mojej artystycznej drogi w domu kultury. Bardzo się cieszę, że mogę się realizować również w tej roli. Jestem zaszczycony mogąc współpracować z Markiem Gruchotą – twórcą największych sukcesów domu kultury ostatnich 13 lat. Myślę, że mam dobre relacje z wszystkimi współpracownikami, jest to wyjątkowy zespół pasjonatów, oddany swojej pracy. Zresztą dom kultury jest takim miejscem gdzie trudno sobie wyobrazić kogoś, kto nie ma w sobie tej pasji. Czas naszej pracy nie kończy się po 8 godzinach, trudno często oddzielić życie prywatne od zawodowego, wciąż gdzieś tam w głowach pojawiają się różne pomysły, nowe zamierzenia. Dla mnie to wielka radość mieć takich współpracowników.