– Wciąż mam ten widok przed oczami. Nie śpię po nocach. Mam problemy ze zdrowiem – mówi 60-letni Wojciech (imię zmienione) ze Stalowej Woli. Był pasażerem pociągu, który między Niskiem a Rudnikiem nad Sanem zderzył się z ciężarówką. Chociaż od tragicznego wypadku minął już miesiąc, to wciąż na samo wspomnienie tego zdarzenia robi mu się słabo. – Wypadek to jedno. A ile zdrowia straciłem później na pukanie od drzwi do drzwi, żeby tylko jakiś lekarz mnie przyjął? Każdy traktował mnie jak trędowatego – dodaje. Teraz mieszkaniec Stalowej Woli walczy o odszkodowanie.
Wojciech długo czekał na ten dzień. – Byłem przeszczęśliwy. Jechałem na chrzciny do Dzierżoniowa. Wie pan, jedyny wnuk – mówi dumny dziadek, pokazując zdjęcie chrześniaka.
Przeraźliwa cisza
Rankiem 18 sierpnia wsiadł razem z żoną do pociągu na stacji Stalowa Wola Centrum. Spokojnie zajęli miejsca w drugim wagonie. Bilety na pociąg do Wrocławia kupili wcześniej przez Internet.
Wojciech siedział przy oknie, tyłem do kierunku jazdy, żona tuż obok. – Źle znosi długą podróż, a ja lubię popatrzeć na to, co dzieje się na zewnątrz – opowiada 60-latek ze Stalowej Woli.
Minęło zaledwie kilkanaście minut i zaczęło się dziać. Jeszcze jak! – Jedziemy, aż tu nagle huk! Silne szarpnięcie! Biało, czarno, ogień! Jakaś gałąź uderzyła w okno! Po chwili zapadła cisza… Wie pan, taka przeraźliwa – opowiada Wojciech.
Około godziny 7.30 na niestrzeżonym przejeździe kolejowym w Borowinie (przysiółek Przędzela w gminie Rudnik nad Sanem) pociąg zderzył się z samochodem ciężarowym, wyjeżdżającym z placu budowy drogi ekspresowej S19. 42-letni kierowca zginął na miejscu, 30-letni maszynista został ciężko ranny.
– Początkowo nie wiedzieliśmy co się stało. Słyszałem tylko, jak konduktor gdzieś dzwonił i mówił, żeby wyłączyli prąd. Nie pozwolili też komuś wysiąść, bo „wszystko było pod napięciem”. No i siedzieliśmy w zamkniętych wagonach, bez klimatyzacji, w maseczkach, a upał na dworze był straszny, ponad 30 stopni. Wszyscy byli wystraszeni, mało kto ruszał się z miejsca – wspomina pan Wojciech.
Dopiero kiedy później zobaczył zdjęcia z wypadku, uświadomił sobie, że znajdował się metr od tej ciężarówki. – A ta „gałąź” to był chyba przewód elektryczny – dodaje.
Szok i adrenalina
Według oficjalnych informacji, pociągiem podróżowało 89 osób i żaden z pasażerów nie odniósł obrażeń.
– Nie wierzę w to, że nikomu nic się nie stało. Ludzie byli w szoku, pod wpływem adrenaliny, więc może nic nie mówili. Słów człowieka po wypadku nie można traktować do końca poważnie. Pewne dolegliwości odczuwa się dopiero później – zwraca uwagę nasz rozmówca.
Jego żonie rzeczywiście nic się nie stało, ale on twierdzi, że doznał obrażeń, a ich skutki odczuwa do dzisiaj.
– Musiało mnie mocno rzucić o siedzenie, ale początkowo tego nie odczuwałem. Był jednak moment, że później straciłem na chwilę przytomność. Nie do końca racjonalnie myślałem. Dla mnie najważniejsze wtedy było to, że muszę jechać dalej, przecież muszę być na chrzcinach wnuka. Wiedząc to, co wiem dzisiaj, prawdopodobnie domagałbym się, aby mnie zabrali do szpitala w Nisku – mówi mieszkaniec Stalowej Woli.
Upał dawał się we znaki. – Nie dało się otworzyć okien. W końcu pootwierali drzwi, ale dalej było duszno. Po jakimś czasie pozwolili ściągnąć maski. Później mogłem usiąść na schodkach przy otwartych drzwiach – wspomina 60-latek.
Minęło trochę czasu, zanim w wagonie pojawił się ratownik medyczny. – Przechodził i pytał, czy nic się nikomu nie stało. Mówiłem, że coś mi się dzieje z głową, czułem ból. Obejrzał mnie, chwycił za głowę, lekko poruszył i powiedział, że jest dobrze. Później znowu „odleciałem”. Widziałem podwójnie. Czułem, że coś mi się stało z kręgosłupem. Pozwolili mi wyjść z pociągu. Skład stał w lesie. Siedziałem na torach. Był przy mnie jeden strażak. Pytali co jakiś czas, czy wszystko w porządku. Wydaje mi się, że skoro narzekałem na kręgosłup, to w takim wypadku powinni mi założyć kołnierz ortopedyczny – opowiada pasażer pociągu.
Wspomina, że w lesie spędzili sporo czasu. – W końcu konduktor powiedział, że możemy wychodzić. Jak wysiadałem, to pomógł mi strażak. Akurat wtedy spojrzałem w stronę lokomotywy. Wyciągali maszynistę. Wysiedliśmy i trzeba było spory kawałek przejść do autobusu. Szliśmy po torach, z bagażami, walizkami. Ludzie z wypadku, wystraszeni, zdezorientowani. Czy nie mógł ktoś pomóc z tymi bagażami? – zastanawia się nasz rozmówca.
Nikt nic nie wie
Pasażerowie wsiedli do autobusu. Przewieziono ich na dworzec do Łańcuta. – Na miejscu pytaliśmy ochroniarza i panią w kasie, co dalej. Nikt nie potrafił nam udzielić żadnych informacji. Nikogo więcej też nie było. Myślę, że po takim zdarzeniu na miejscu powinien być jakiś przedstawiciel przewoźnika, pogotowie. A tam nie było nawet gdzie usiąść. Nikt nie zapytał, czy może czegoś nam nie potrzeba. No więc staliśmy przed tym dworcem i czekaliśmy nie wiadomo na co. Dopiero po awanturze, pani z kasy zaczęła gdzieś dzwonić. Po długim czasie, jak już staliśmy na peronie, pracownicy kolei rozdawali nam wodę. Ciepłą. W końcu zajechał pociąg i z trzygodzinnym opóźnieniem dojechaliśmy do Wrocławia. Stamtąd już autobusem do Dzierżoniowa.
Wieczorem źle się poczułem, widziałem podwójnie, bolał mnie kręgosłup. Udałem się na izbę przyjęć do szpitala w Dzierżoniowie. Powiedziałem, że jestem pasażerem pociągu, który zderzył się z ciężarówką, że boli mnie głowa, kręgosłup i noga. Pan doktor wypisał diagnozę, nie wykonując jakichkolwiek badań. Chyba nawet mnie nie dotknął – mówi pan Wojciech.
Rozpoznanie: powierzchowny uraz innych części głowy, powierzchowny uraz szyi, część nieokreślona. Epikryza: uraz głowy i karku po uderzeniu w pociągu w dniu przyjęcia, ruchomość szyi prawidłowa, bez ubytków neurologicznych, parametry życiowe stabilne. Zalecenia lekarskie: unieruchomienie odcinka szyjnego kręgosłupa w miękkim kołnierzu ortopedycznym przez 7-10 dni, kontrola w POZ następnego dnia, oszczędzający tryb życia, w przypadku wystąpienia wymiotów, zawrotów głowy, asymetrii źrenic natychmiastowa kontrola w POZ, izbie przyjęć lub SOR. Lekarz stwierdził brak wskazań do hospitalizacji.
– Pan doktor powiedział, że nie trzeba robić żadnego prześwietlenia. Kazał kupić kołnierz. Zapytałem, czy mógłby mi wypisać zlecenie, bo jestem ubezpieczony. Nie dało rady. Założyli mi jakiś, za przeproszeniem, gówniany kawałek drutu owinięty bandażem. Mówiłem, że do lekarza rodzinnego mam 500 kilometrów. Pytałem gdzie mam iść. Mówił, że do jakiejkolwiek przychodni – wspomina.
Od Annasza do Kajfasza
– Rano żona musiała mnie podnosić z łóżka, bo nie dałbym rady wstać, nie mogłem chodzić. Pogorszyło się. Bolała mnie mocno noga, wziąłem silny lek przeciwbólowy. Zaczęliśmy szukać przychodni, bo chciałem, żeby zdiagnozował mnie specjalista. W aptece dostałem adres do przychodni, gdzie był chirurg. Na miejscu powiedziałem, że jestem po wypadku i chciałbym porozmawiać z lekarzem. Usłyszałem, że może za pół roku. Mam orzeczenie o stopniu niepełnosprawności, więc nie potrzebuję skierowania. Pani w rejestracji powiedziała, że skoro tak, to może w przyszłym tygodniu – opowiada mieszkaniec Stalowej Woli.
Znów pojechał do szpitala w Dzierżoniowie, ale i tam chirurg nie chciał go przyjąć.
– Udałem się do dyrektora szpitala do spraw medycznych. Chciałem, żeby ktokolwiek mnie zdiagnozował. Po dłuższej rozmowie pani dyrektor stwierdziła, że ona nic nie może. Wyszedłem. Na obchodne powiedziałem, że za namową adwokata wszystkie rozmowy nagrywałem. Wyraźnie się zdenerwowała. To był oczywiście blef. Jak kilka dni później znów tu byłem, to już dobrze mnie pamiętali. Ale o tym później – mówi pan Wojciech.
Wspomina, że odwiedził kilka przychodni, ale nie udało mu się dostać do żadnego lekarza rodzinnego. – W jednej z prywatnych placówek trafiła się przemiła pani z recepcji, niezwykle pomocna. Po paru dniach zaniosłem jej różę. Dziewczyna się rozpłakała. Naprawdę chciała mi pomóc. Chodziła od gabinetu do gabinetu. Wszyscy odmawiali przyjęcia. Była taka zadziorna i uparta, że nie odpuściła. Wzięła swój kajet i zaczęła dzwonić po lekarzach. Słyszałem, jak po kolei odmawiają, albo podają odległe terminy. W końcu mi poradziła, żebym pojechał na SOR do szpitala w Świdnicy. Przyjęli mnie! Zrobili badanie tomografem – opowiada 60-latek.
Choroby rozpoznane: skręcenie i naderwanie odcinka szyjnego kręgosłupa, skręcenie i naderwanie innych i nieokreślonych części odcinka lędźwiowego kręgosłupa i miednicy. Zalecenia: oszczędzający tryb życia, w razie potrzeby stosowanie leków przeciwbólowych, miękki kołnierz Schantza przez 5 dni, kontrola w przychodni neurologicznej, kontrola w POZ za 2 dni, w przypadku pojawienia się objawów niepokojących pilny kontakt z lekarzem. Pan Wojciech dostał też receptę na lek przeciwbólowy, skierowanie do neurologa oraz pisemną instrukcję dla pacjentów po urazie głowy. Napisano w niej, że przez 24 godziny trzeba obserwować, czy nie pojawiają się niebezpieczne objawy: nasilające się bóle głowy, wymioty powtarzające się dwu-, trzykrotnie, zamazane lub podwójne widzenie, nie ustępująca senność, drgawki, brak świadomości. W razie czego należy wzywać pogotowie.
Najwyżej padnę
– Po dwóch dniach coraz bardziej bolała mnie noga. W okolicach kostki była zielono-żółta. Trochę wyżej wyraźne zgrubienie. Zażyłem silny lek przeciwbólowy i taryfą pojechałem do Świdnicy na SOR. Odmówiono mi pomocy. Nie pomogły tłumaczenia, że jestem po wypadku. Ratownik powiedział, że byłem tu już 2 dni temu i nie kwalifikuję się do pomocy. Polecił mi wizytę w przychodni, bo mam skierowanie do chirurga. Zapytałem: do kogo, gdzie? Podał mi jakiś adres, ale w obcym mieście człowiek nie jest zorientowany. Inna sprawa, że miałem skierowanie do neurologa, a nie do chirurga. Zdenerwowałem się, ściągnąłem skarpetkę i pokazałem mu tę moją zielono-żółtą nogę. Po rozmowie z przełożonym poinformował mnie, że mam skierowanie do chirurga i mogę iść do jakiejkolwiek przychodni, a tutaj lekarz mnie nie przyjmie. Poszedłem do dyrektora do spraw medycznych. Pytałem, gdzie mam się udać i czy ktoś może mnie tu zdiagnozować. Znowu opowiadałem swoją historię, po czym dyrektor stwierdził, że on zapyta lekarza, ale nie może go zmusić, żeby mnie przyjął. Po 15 minutach wrócił i oznajmił, że doktor mnie nie przyjmie. Siedziałem koło tego budynku i już kląłem w myślach. Byłem bezsilny. Każdy traktował mnie jak trędowatego. Potrzebuję pomocy, a nikt nie chce mi jej udzielić. Postanowiłem, że nie dam za wygraną. Najwyżej im tu padnę. Zadzwoniłem do NFZ. Zero konkretów. Na końcu tylko usłyszałem, że mogę się zwrócić do rzecznika praw pacjenta. Zadzwoniłem do Warszawy. Wysłuchałem tych wszystkich regułek z automatu, przede mną w kolejce do rozmowy było kilkanaście osób. W tle leciała jakaś denna muzyka. Gdyby puścili Beatlesów, to by mi się chociaż lepiej zrobiło. Wreszcie się połączyłem. Powiedziałem o co chodzi i usłyszałem krótki komunikat: niech pan tam siedzi i czeka, potrzebuję 10 minut – wspomina Wojciech.
Po jakimś czasie wyszła do niego lekarka, zastępca ordynatora. Zapytała co się dzieje.
– Pokazałem nogę, powiedziałem o co chodzi. Powiedziała, że porozmawia z lekarzem i kazała czekać. W końcu udało się wejść do gabinetu. Pan doktor do mnie burczy, dlaczego zadzwoniłem do rzecznika praw pacjenta. A jaką miałem alternatywę? Powiedziałem do niego, że jak nie chce mnie przyjąć, to niech wypisze mi papier i się pożegnamy, po co mamy się denerwować. Siedział za komputerem. Kazał ściągnąć but i skarpetkę. Diagnozował mnie z odległości 4-5 metrów. Nawet nie podszedł, nie dotknął. Wypisał skierowanie na rentgen. Po zdjęciu nic mi nie chciał powiedzieć, powtarzał tylko, że w papierach mam wszystko napisane. Czytam i nie rozumiem. Elewacja kończyny. Pojęcia nie miałem co to jest. Dalej: chłodne okłady, chodzenie za pomocą dwóch kul i kontrola w poradni chirurgicznej za 2-3 dni. Dał mi skierowanie i kazał szukać chirurga w Dzierżoniowie – mówi.
26 sierpnia znów pojechał do szpitala w Dzierżoniowie. – Jak już wcześniej wspominałem, doskonale mnie tam kojarzyli. Przyjął mnie ten chirurg, który wcześniej odmówił pomocy. Powiedział: pan był niegrzeczny ostatnio. Przeprosiliśmy się, podaliśmy sobie dłoń. Zdiagnozował „podbiegnięcie krwawe okolicy kostki przyśrodkowej, guzek średnicy 1 cm na przedniej powierzchni podudzia i podbiegnięcie krwawe 2×3 cm barwy zielono-żółtej na przedniej powierzchni podudzia lewego”. Na tym „przygoda” z lekarzami się zakończyła. Przynajmniej tam. Teraz będę się leczył na miejscu. Czeka mnie też rehabilitacja. Chciałbym również odwiedzić psychologa, bo nie śpię po nocach – opowiada nasz rozmówca.
Szczęście od Boga
Teraz czeka go niełatwa walka o odszkodowanie. Koszt połączenia z infolinią przewoźnika to 1,29 zł za minutę. – Majątek można wydać, w większości na słuchanie nagranych formułek. Moje prośby o kontakt telefoniczny ze strony przewoźnika pozostawały bez echa. Dopiero po tym, jak napisałem do nich e-mail, to dostałem lakoniczną odpowiedź, że wiadomość została przekazana do odpowiedniej komórki merytorycznej. Później przyszła jeszcze informacja, że sprawa została skierowana do warszawskiej spółki, i że ten „broker” w imieniu przewoźnika zgłosi sprawę do ubezpieczyciela. Szczęście od Boga, że miałem bilet imienny, bo pani z infolinii powiedziała, że w przeciwnym razie nie mógłbym starać się o odszkodowanie. Bałem się wsiąść w pociąg powrotny. W kasie nie można kupić biletu imiennego. W pociągu również. Tylko przez Internet. Legitymowałem się i prosiłem, żeby wpisali moje dane osobowe, ale za każdym razem słyszałem, że nie można ingerować w bilet – mówi stalowowolanin.
Z firmą ubezpieczeniową kontakt też nie jest łatwy. – Rozmawiałem z nimi na czacie. Prosiłem o kontakt. Odpisano mi, że konsultant niezwłocznie oddzwoni. Minęło kilka godzin. Napisałem jeszcze raz. Na rozpatrzenie sprawy mają 30 dni. Pytałem, kiedy do mnie zadzwonią? Niezwłocznie. Zapytałem: za 30 dni? Niezwłocznie. Musiałem znów blefować: macie godzinę, jeśli nie, to mój adwokat będzie się z państwem kontaktował. Po 10 minutach zadzwonili. Przez godzinę opowiadałem o swoich perypetiach. Kazali mi zbierać wszelkie faktury. Ale kto myśli o papierach w takich chwilach? – dziwi się pan Wojciech.
Ubezpieczyciel pisemnie zwrócił się do niego o dostarczenie kopii biletu, informacji o udzielonej pomocy medycznej wraz z pełną dokumentacją, zarówno tuż po wypadku, jak i w późniejszym okresie. Zapytał też, czy na miejsce wezwana była karetka pogotowia, a jeśli tak, to należy dostarczyć kopię zlecenia wyjazdu. Ta ostatnia prośba szczególnie zdziwiła naszego rozmówcę.
– To chyba jakieś nieporozumienie. Nawet nie wiem skąd była ta karetka i kto ją wysłał. Człowiek po wypadku ma jeździć i szukać? Kupując bilet, zawarłem umowę z przewoźnikiem. Ja się wywiązałem, a oni się wypięli. Powinni zapewnić jakąś pomoc medyczną, psychologiczną. A tu nic. Żeby chociaż ktokolwiek od przewoźnika zadzwonił, porozmawiał i powiedział: spokojnie, zajmiemy się wszystkim, pomożemy, zaopiekujemy się. Nic z tego. Pokazali mi, tak jak ten lekarz, gdzie jest moje miejsce w szeregu. Wygrali bitwę, ale przegrają wojnę. Nie odpuszczę. Pójdę do adwokata. Tym razem to nie blef – zapowiada Wojciech.